Książki, Satyra

Jesienne grzybobranie, czyli powrót Poli Styx

jesień pod muchomorem

Pola Styx zadebiutowała dwa lata temu „Powieścią (anty)feministyczną z mięsem w tle”. Było antyfeministycznie, antyszowinistycznie i mocno satyrycznie, a przy tym mogliśmy przyjrzeć się otaczającej nas rzeczywistości w krzywym zwierciadle. Dziś na warsztat biorę kontynuację tej powieści, czyli „Jesień pod muchomorem” – nie martwcie się jednak, nikt nie umrze otruty zupą z muchomorów, choć niektórzy mogą mieć problem z zatrzymaniem swych morderczych zapędów.

„Jesień pod muchomorem” to powrót do miasta matki Nerona, które (jak pamiętacie z „Powieści (anty)feministycznej”) jest miastem absurdu. Tym samym powracamy również do Instytutu Badań Empirycznych nad Kanibalizmem, w którym sporo się zmieniło od czasu naszej ostatniej wizyty. Profesor Engel zajmuje się niestrudzenie prowokowaniem śledzących ją rzekomo kanibali do ujawnienia się. Zuzanna obmyśla plan zemsty na niezwykle płodnym pisarzu, Julianie Petardzie, przez którego jej książki w ogóle nie cieszą się popularnością. Berta pielęgnuje swój związek z księgowym i wspólnie z nim opiekuje się psem o imieniu Albert, którego wciąż poszukuje poprzedni właściciel (znający go jako Czesia). Ewa zaś, która w poprzedniej części organizowała manifestację (stanowiącą swego rodzaju zegar w świecie stworzonym przez Polę Styx), postanawia rozpocząć karierę prywatnego detektywa.

Wątki dotyczące poszczególnych bohaterów splatają się ze sobą, często w dość nieoczekiwany sposób, a czas tym razem wybija nam zaginiony rower profesor Engel, który materializuje się w najmniej oczekiwanych momentach w różnych częściach miasta. W tle pierwsze skrzypce gra również rzeczony pies Czesio, znany również jako Albert, a niebagatelną rolę w tej historii odgrywa czarny jak sadza kurczak.

Ci, którzy znają już prozę Poli Styx, mogą się spodziewać, że „Jesień pod muchomorem” to kolejna powieść, w której aż duszno od oparów absurdu, a postaci są przerysowane do granic możliwości – co nie oznacza oczywiście, że nie są wzorowane na prawdziwych ludziach. Wystarczy wspomnieć chociażby niezwykle płodnego pisarza Juliana Petardę, przystojnego, z gronem wiernych fanek, zawsze w garniturze, pracującego w niezwykle uporządkowany sposób, a przy tym, biorąc pod uwagę częstotliwość ukazywania się jego powieści, dziwi nas, że znajduje jeszcze czas na bieganie. Kogo przypomina Wam ten opis? Odpowiedzcie sobie w duchu.

Mimo tego, że podobnie jak w „Powieści (anty)feministycznej…” autorka skupia się raczej na ludziach, niż na akcji, przez co trudno tu odnaleźć i opisać konkretną fabułę, nie sposób się przy tej książce nudzić. Język, którego używa Pola Styx jest kwiecisty i zabawny, co świadczy o tym, jak wielki posiada ona talent do przekazywania słowa (a poznać można to zwłaszcza po tym, gdy nie możemy się oderwać od historii, w której akcja praktycznie nie istnieje).

Autorka ponownie porusza sporo kontrowersyjnych tematów, związanych z fanatycznym wegetarianizmem, wykorzystywaniem podwładnych, paranoją ludzi, którym udało się osiągnąć mniejszy lub większy sukces, a także tym, że czasem największym wrogiem kobiety potrafi być druga kobieta, a łaska pańska na pstrym koniu jeździ – wystarczy jedno publiczne potknięcie, by ktoś inny znalazł się w blasku reflektorów.

Pola Styx porusza na tyle szerokie spektrum tematów, że każdy może znaleźć w tej powieści coś, na co zwróci szczególną uwagę. A przy tym znów wszystkim dostaje się po równo i koniec końców z każdego możemy się w mniejszym lub większym stopniu śmiać. A jest to ten rodzaj humoru, który zdecydowanie trafia w mój gust. Polecam, jeśli chcecie nabrać dystansu i nauczyć się śmiać z wszystkiego dookoła, a zwłaszcza z samych siebie. Mam również nadzieję, że jeszcze kiedyś będę miała okazję wziąć w ręce opowieść, w której Pola bliżej przyjrzy się tropiącym Henrykę Engel kanibalom.

 

Za egzemplarz książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu poczytne.pl