Fantastyka, Książki, Strange the Dreamer

Strange the Dreamer #1 – „Marzyciel”

marzyciel

Z okazji zbliżającej się premiery drugiego tomu serii „Strange the Dreamer” postanowiłam w końcu sięgnąć po pierwszy tom tej serii, wychwalany przez większość znanych mi blogerów. Nigdy nie byłam zbyt wielką fanką młodzieżowego fantasy, a chęć jakichkolwiek eksperymentów z tym gatunkiem skutecznie zabiła we mnie jakiś czas temu Sarah J. Maas, pretendentka do tytułu królowej w moim osobistym rankingu najgorszych autorów wszechczasów.

Ale oto jestem, już po lekturze „Marzyciela” i chyba nie było aż tak źle, jak mogłam to sobie wyobrażać. A może w ogóle nie było źle?

Tytułowy marzyciel to Lazlo Strange – sierota i bibliotekarz, który wolne chwile poświęca studiom na temat Szlochu. Jest to miasto, którego poprzednia nazwa została zapomniana. Lazlo nigdy nie przypuszczał, że będzie miał kiedykolwiek okazję odwiedzić wymarzone przez siebie miejsce i wraz z ekspedycją badawczą zgłębić jego tajemnice. Okazuje się jednak, że marzenia się spełniają, a cała wyprawa odmieni życie chłopca i pomoże mu odkryć, kim tak właściwie jest.

Zakochałam się w tej powieści od pierwszych stron. Język, jakim posługuje się autorka, zachwyca swoją plastycznością i siłą wyrazu, a w samej historii Szlochu jest coś tak intrygującego, że trudno przejść obok tej opowieści obojętnie. O ile jednak zaczarowała mnie magia opisów, o tyle gdy zaczęło pojawiać się więcej dialogów, mój zapał czytelniczy powoli opadał.

Być może było to związane z obecnością Sarai – niestety jej wątek został bardzo rozwinięty, a co za tym idzie wątek miłosny również bardzo się rozbudował, choć wolałabym, żeby pozostał w takiej sferze domysłów, jak miało to miejsce na samym początku. Nie polubiłam tej postaci, podobnie jak większości boskich pomiotów (poza Minyą, która przynajmniej miała charakterek). Co do reszty, miałam poczucie, że autorka w ogóle nie pracowała nad ich portretami.

Wolne tempo akcji w ogóle mi nie przeszkadzało, ale kiedy już pod koniec zaczęła ona przyspieszać, ja i „Marzyciel” bardzo się ze sobą męczyliśmy. Zdarzało mi się nawet przeskakiwać po kilka zdań, bo nie odczuwałam już takiej radości z lektury, jak przy pierwszych stronach.

Całość jednak oceniam bardzo pozytywnie – dużo ciekawych zwrotów akcji (zwłaszcza w końcowej fazie), magiczna atmosfera i świetna postać głównego bohatera. Choć niektóre z postaci dość mocno mi przeszkadzały, nie przesłoniło mi to całości wspaniałej historii. Zakończenie wbiło mnie w fotel, po części dlatego, że było pod wieloma względami satysfakcjonujące, pod wieloma zaś rozczarowujące – mam tu na myśli wątek Sarai.

Jestem pod wrażeniem tego, jak wielką wyobraźnię ma Laini Taylor i jak wspaniały, wielowymiarowy świat stworzyła. Bohaterowie są bardzo wyraziści, ale jednocześnie nieszablonowi – kocha się ich lub nienawidzi (jak zresztą wspominałam już wyżej, opowiadając o Sarai), żaden z nich nie jest do końca dobry ani do końca zły. Nic nie jest tu tak oczywiste, jak mogłoby się początkowo wydawać. Takiemu światu przedstawionemu mogę dawać się porywać każdego dnia. Oby więcej takich książek, bo „Marzyciel” to ten rodzaj fantastyki, który spodoba się zarówno młodzieży, jak i dorosłym.