Jeśli chodzi o literackie miasta, moje serce chyba już na zawsze pozostanie wierne Barcelonie. A ponieważ lubię również historie osadzone w średniowieczu, nie mogłam sobie odmówić sięgnięcia po „Katedrę w Barcelonie” – niestety, nasza wspólna przygoda okazała się kompletnym niewypałem.
Akcja powieści dzieje się w XIV wieku. Głównym bohaterem jest Arnau, którego los wystawiał na ciężkie próby od samego początku jego życia. Los Arnaua splata się z budową kościoła Santa Maria del Mar. Obserwujemy jego wzloty i upadki, sukcesy i porażki, a w tle mieszkańcy ubogiej barcelońskiej dzielnicy własnymi rękoma budują wspaniałą świątynię poświęconą Matce Boskiej.
Gdy tylko zaczęłam lekturę, pojawiła się w mojej głowie myśl, że zwłaszcza pierwsza część epickiej trylogii Kena Folletta, „Filary ziemi”, rozgrywa się w podobnym schemacie – obserwujemy losy bohaterów, rozgrywające się na tle odbudowy katedry w Kingsbridge. Byłam skłonna przymknąć na to oko. Nie udało mi się jednak uciec od porównywania ze sobą obu tych książek i w tym porównaniu „Katedra w Barcelonie” wypada dość blado.
Zacznijmy może od akcji, która wydaje się nad wyraz rozwleczona, a biorąc pod uwagę ilość informacji historycznych, które autor zawarł w tej powieści, jej czytanie dla mnie osobiście było trudne. Po części z pewnością wynika to z faktu, że podczas lekcji w szkole zdecydowanie więcej dowiadujemy się o historii Anglii niż o historii Hiszpanii, ale pod uwagę należy wziąć jeszcze jeden, dość istotny czynnik – autor nie ma talentu do opowiadania historii.
Zabrzmiało to chyba dość brutalnie, ale pozwalam sobie na takie słowa, bo lektura tej powieści w pewnych momentach była dla mnie drogą przez mękę. Tę historię spokojnie można by zmieścić w 1/5 jej faktycznej objętości (sprawdziłam empirycznie – czytając co piąte zdanie, nadal byłam w stanie zrozumieć, co się dzieje i tyko dzięki temu udało mi się przeczytać ostatnich 200 stron). Często bez żadnego uprzedzenia ani przerwy między akapitami następowała zmiana bohaterów, o których opowiadał narrator – sęk w tym, że często dowiadywałam się o tym po przeczytaniu kilku zdań, gdy wreszcie padały ich imiona… Falcones chyba próbował zabawić się w Cabré, ale kompletnie mu się to nie udało, bo biorąc pod uwagę brak pisarskiego kunsztu wprowadzało jedynie chaos i utrudniało rozumienie nudnych treści.
Duży problem miałam również z bohaterami – gdy mam do czynienia z powieścią, której akcja obejmuje dość szeroki przedział czasowy i (przynajmniej z założenia) jest napisana z rozmachem, oczekuję, że wśród plejady postaci, które będę miała okazję poznać, znajdzie się choć jedna, do której zapałam sympatią i której będę kibicować. Główny bohater, czyli Arnau, jest postacią miałką, nijaką i pozbawioną swojego zdania. We wszystko uwierzy, a otaczający go ludzie są w stanie wrobić go w każdą swoją intrygę. Pomimo tego, że jest pozbawiony jakiejkolwiek mądrości życiowej, udaje mu się piąć po szczeblach drabiny społecznej i na koniec dziwi jedynie, że nie spadł z samego szczytu z wielkim hukiem. Ma wierną i oddaną mu żonę, którą zdradza – a autor oczywiście przedstawia nam sytuację w takim świetle, by żal nam było biednego Arnaua. Wpakował się przecież (nie z własnej woli, został powiedziony na pokuszenie) w niezłą kabałę, a ze względu na groźby ze strony swojej kochani, nie może zakończyć tego związku.
Postać kochanki Arnaua (Aledis) jest przykładem niezwykle bujnej wyobraźni autora – mam wrażenie, że pojawiła się w tej powieści jedynie po to, byśmy co trzy strony mogli delektować się kolejną sceną erotyczną, którą Aledis przeżywa samodzielnie lub z Arnauem. To taka średniowieczna kobieta wyzwolona, której zachowanie jest niebezpiecznie bliskie nimfomanii. Momentami dziewczyna zachowuje się jak ogarnięte chucią małe zwierzątko, lubi podglądać mężczyzn dokonujących wszelkiego rodzaju czynności seksualnych. Było to dosyć niesmaczne i komiczne jednocześnie.
„Katedra w Barcelonie” to nudna i rzewna powieść, której bliżej raczej do taniego harlequinu niż powieści historycznej z prawdziwego zdarzenia.