O tym, że podsumowanie mijającego roku będzie trudnym zadaniem, wiedziałam już od dawna. Gdyby jednak ktoś dziewięć miesięcy temu powiedział mi, że to będzie najlepszy rok mojego życia… Cóż, nie uwierzyłabym. A jednak tak się stało.
Początek roku nastrajał naprawdę optymistycznie – skończyłam studia podyplomowe i zostałam psychologiem transportu, choć radość przysłaniał mi fakt, że znalezienie pracy w tym zawodzie w Warszawie będzie graniczyło z cudem. Spełniłam swoje marzenie, osiągnęłam to, co chciałam osiągnąć, a jednak ciągle zastanawiałam się, czy kiedykolwiek będę mogła wykorzystać wszystko to, czego się nauczyłam, w co włożyłam całe swoje serce, w praktyce.
Czas miał pokazać, że szczęście jak zawsze się do mnie uśmiechnie, ale w tamtym momencie trudno było mi w to uwierzyć. Mając na głowie perspektywę likwidacji mojej ukochanej przychodni, w której pracowałam od ponad dwóch lat, trudności ze znalezieniem pracy w zawodzie i nieustanne bóle głowy, nie byłam skłonna do tego, by z optymizmem patrzeć w przyszłość.
Tymczasem w marcu los postanowił okrutnie ze mnie zadrwić i sprawić, bym sięgnęła dna – tak bowiem poczułam się, gdy zostałam zdradzona przez kogoś, z kim spędziłam prawie cztery lata swojego życia. Z jednej strony dużo, z drugiej strony mało. Wiele poświęceń, kilku ludzi, z których zrezygnowałam dla „dobra relacji”. Dziś mogę się tylko zastanawiać, czy warto było. Może lepiej byłoby nadal czekać na telefon o trzeciej nad ranem? Nigdy nie dowiem się, co by było, gdyby stało się inaczej. I chyba nie chcę wiedzieć. Każde doświadczenie nas czegoś uczy, a gdy już wypłacze się wszystkie łzy, można odkryć, że jest się silniejszym, niż wcześniej.
Życie toczyło się dalej, nadszedł maj, a wraz z majem pożegnanie mojej starej pracy. Każdy z nas poszedł w inną stronę. Ja wciąż tęsknię za atmosferą, którą tworzyli moi współpracownicy, za środowymi wyprawami do gabinetu chirurgicznego, w którym komputer psuł się minimum trzy razy dziennie, za naszymi stałymi pacjentami i chwilami rozmowy ukradzionymi, gdy nie było kolejki. Wiele się tam nauczyłam, zwłaszcza od moich wspaniałych koleżanek, które tworzyły ze mną zespół na początku mojej pracy.
Maj to ważny miesiąc również z tego względu, że po wielu ciężkich przeprawach nadszedł w końcu moment, w którym zasiadłam w gabinecie i wydałam pierwsze orzeczenie o zdolności do pracy na stanowisku kierowcy. Okazało się, że marzenia lubią się spełniać. 🙂
W maju odbyły się również Warszawskie Targi Książki, na które wybrałam się dziarskim krokiem z torbą przepełnioną książkami. Książek i tak nigdy tam nie kupowałam (choć w tym roku być może się to zmieni), zdecydowanie najbardziej interesowały mnie spotkania z autorami na scenie. Dodatkowo w tym roku postanowiłam odstać swoje w kolejkach, czego efekty możecie podziwiać poniżej.
Profesora Zimbardo nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Miałam okazję być kiedyś na jego wykładzie, a tym razem, zaopatrzona w najnowszą książkę, ustawiłam się grzecznie w kolejkę. Profesor z każdym ucinał sobie krótką pogawędkę, do końca życia będę pamiętać, że gdy odpowiedziałam mu na pytanie, czym się zajmuję jako psycholog, skwitował to krótkim „Wow, awesome”.
Wojciecha Chmielarza znałam jedynie jako autora „Żmijowiska”, którym kupił moje serce, więc w tym roku na pewno będę kontynuowała swoją przygodę z komisarzem Mortką.
„Wzgórze psów” Jakub Żulczyk podpisał mi już w 2017 roku, na kolejnych targach przyszła kolej na resztę jego książek (poza „Zmorojewem”, ale i na nie przyjdzie pora, bo zamówiłam już wznowienie w przedsprzedaży).
Tak prezentuje się aktualnie moja kolekcja:
Oprócz tego udało mi się spotkać dwie wspaniałe autorki z Wydawnictwa Marginesy: Ałbenę Grabowską i Martę Guzowską.
W czerwcu byłyśmy z koleżanką na H&M Music, gdzie miałam okazję po raz pierwszy usłyszeć na żywo Pezeta.
Przyszło lato, a wraz z latem Będzieczytane Ełk Festiwal. Poziom organizacji tego wydarzenia pozostawię bez komentarza, bo mimo wszystko udało nam się spędzić bardzo przyjemny weekend, spędzony w towarzystwie talerza z najlepszą rybą na całym świecie, czyli sandaczem.
Najważniejszym punktem programu (oprócz jedzenia rybki) było dla mnie spotkanie z Marcinem Mellerem.
Wrzesień przyniósł duże zmiany w moim książkowym życiu, pojawił się w nim bowiem mały uroczy czytnik, a wraz z nim swego rodzaju rewolucja. Kupiłam go głównie dla wygody, by móc spokojnie wyjechać na kilka dni i nie martwić się, że połowę mojego bagażu stanowią książki. Miałam dużo obaw, jako osoba mocno przywiązana do szeleszczących stron papierowych książek, jednak szybko okazało się, że zakochałam się w tym czytniku bez pamięci i nie jestem w stanie wyjść bez niego z domu. Co nie oznacza oczywiście, że na zawsze porzuciłam papier – delektuję się nim raczej w domowym zaciszu.
Kolejne zmiany przyniósł październik.
Przede wszystkim sprawiłam sobie najlepszy prezent urodzinowy pod słońcem i rozpoczęłam kolejne studia, tym razem w Instytucie Psychologii Zdrowia Polskiego Towarzystwa Psychologicznego. Za mną dopiero trzy zjazdy, a ja już wiem, że była to najlepsza decyzja. Miałam okazję doświadczyć czegoś nowego, uczestnicząc w treningu interpersonalnym i treningu terapeutycznym, za każdym razem uczę się czegoś nowego, a przede wszystkim poznałam wspaniałych ludzi.
Skoro już jesteśmy przy PTP i prezentach urodzinowych, w październiku podczas pierwszego zjazdu otrzymałam decyzję o przyjęciu w poczet członków Towarzystwa. 🙂
Gdybym miała opowiedzieć o tym, jak pod względem książkowym wyglądał miniony rok, zaczęłabym od liczb. W 2018 roku przeczytałam 75 książek, z czego 26 w formie ebooków. Otrzymałam 21 książek do recenzji, a sama kupiłam zaledwie 18 tytułów.
W minionym roku bloga odwiedziło 7889 osób, a najczęściej czytanym wpisem pozostał post poświęcony książkom Remigiusza Mroza (3845 odsłon) – przypadek? Nie sądzę.
W tym roku publikowałam nieco mniej tekstów, poniekąd z braku czasu, ale sporo staroci czeka jeszcze na publikację, więc na pewno prędzej czy później się tu pojawią.
A tymczasem nadszedł chyba czas na podzielenie się z Wami moim osobistym rankingiem najgorszych i najlepszych książek przeczytanych przeze mnie w ubiegłym roku.
Najgorsze książki
„Jak zawsze” Zbigniewa Miłoszewskiego
O autorze słyszałam bardzo dużo i zachęcona pozytywnymi opiniami, postanowiłam zapoznać się z jego najnowszą powieścią. Nastawiłam się na coś rewelacyjnego, a dostałam przesycone seksem i nudne jak flaki z olejem political fiction, w którym autor sam chyba zagubił się w pokręconej logice świata, który stworzył. Więcej szczegółów wkrótce. 🙂
„Trzecia księga” Adama Ablera
Ta książka to żywy dowód na to, że nie każdy może i nie każdy powinien pisać. Reklamowana jako thriller „Trzecia księga”, jest raczej niezwykle rozwleczoną powieścią obyczajową, napisaną paskudnym językiem, w której głównym wątkiem jest nieudane życie seksualne głównej bohaterki. Przeskoki czasowe utrudniają czytanie tej powieści. Czarę goryczy przepełniła terapia gongami, która w magiczny sposób naprawiła poplątane od stuleci życiorysy bohaterów. Nie polecam.
„Denar dla Szczurołapa” Aleksandra R. Michalaka
Ta książka to jeden z tych tytułów, które zebrały mnóstwo pochwał od blogerów. Uwielbiam powieści przygodowe i uważam, że legenda o Szczurołapie jest fantastycznym motywem do wykorzystania w powieści. Niestety Michalakowi się to nie udało. Akcja opiera się w większości na rozmowach głównego bohatera z profesorem, a każda taka rozmowa kończy się stwierdzeniem „Tyle mogę ci dziś powiedzieć, spotkamy się za jakiś czas”. Dzięki temu zabiegowi fabułą jest rozwleczona do granic możliwości, w powieści nie dzieje się praktycznie nic, no może pojawianiem się kolejnych bohaterów, którzy nie odgrywają w powieści żadnej roli.
Najlepsze książki
„Zrób mi jakąś krzywdę” Jakuba Żulczyka
Dzięki wznowieniu udało mi się nareszcie kupić pierwszą powieść mojego ulubionego autora (i pierwszą jego książkę, jaką kiedykolwiek przeczytałam). Lektura była refleksyjna, miło było wrócić do infantylnie romantycznej historii i odebrać ją na nowo, inaczej, z zupełnie innym bagażem doświadczeń. Zdecydowanie jedno z lepszych przeżyć literackich mijającego roku.
„Nie opuszczaj mnie” Kazuo Ishiguro
Powieść laureata literackiej Nagrody Nobla jest pozbawiona emocji, przegadana i w gruncie rzeczy przez długi czas nie wiemy, o co tak właściwie w niej chodzi. To surowa historia ludzi, nad którymi od narodzin wisiało straszliwe piętno i którzy nie zrobili nic, by mu zapobiec. Poważna powieść bez uporządkowanej narracji, pozostawiająca po sobie pustkę w sercu.
„Wyznaję” Jaume’a Cabré
Trudna w odbiorze powieść autora o specyficznym stylu. Zakochałam się w niej bez pamięci. To nieszczęśliwa historia Adriana, który próbuje odnaleźć własną tożsamość. To książka, w której należy dać się autorowi ponieść, tak jak muzyce, przez różne wydarzenia z różnych okresów historii. Pozostawia po sobie mnóstwo emocji. Najsmutniejsza książka, jaką kiedykolwiek czytałam.
O części z powyższych książek opowiem Wam nieco więcej już wkrótce. A tymczasem zaczynam nowy rok, z nowymi nadziejami, nowymi marzeniami i nowymi planami – w tych czytelniczych znajduje się przede wszystkim postanowienie przeczytania 90 książek, w tym przynajmniej 12 po angielsku. Trzymajcie kciuki. 🙂