Po raz pierwszy sięgnęłam po tę książkę kilka lat temu – byłam wtedy (chyba) na drugim roku studiów i miałam słabość do rzeczy infantylnie pięknych. I chyba dlatego zakochałam się wtedy w „Zrób mi jakąś krzywdę” i po kilku latach przeczytałam wszystkie książki Żulczyka. I myślę sobie, że gdybym nie sięgnęła kiedyś po tę książkę, nie byłabym teraz tym, kim jestem. Nie potrafię pisać o niej z zachowaniem choćby minimalnego obiektywizmu przez wzgląd na sentyment, którym ją darzę.
W moim domu są tylko twoje zdjęcia, które i tak nie zauważą, gdy nie wrócę przez cztery kolejne noce z rzędu.
„Zrób mi jakąś krzywdę” to historia dwudziestopięcioletniego Dawida, który niespodziewanie zakochuje się w piętnastoletniej Kaśce, siostrze swojego kolegi. Razem wyruszają w podróż po Polsce, w czasie której spotkają wielu nieoczywistych ludzi i przeżyją wakacje swojego życia.
Niektórzy twierdzą, że ta książka to zbiór metaforycznego bełkotu, którego nie da się czytać. Prawdą jest, że język w tej powieści jest dość oryginalny, pełen wulgaryzmów, z pewnością niebanalny. Czytając „Zrób mi jakąś krzywdę” można się poczuć tak, jakby czytało się strumień świadomości autora.
Było warto oszaleć dla tych uszytych z pozłacanej waty sekund.
Można odnieść wrażenie, że debiutancka powieść Żulczyka jest kotłem, z którego aż wylewa się treść. Sam autor wspomina o tym, że mając dwadzieścia lat chciał w tej powieści zmieścić wszystko. Dla jednych jest to plus, dla innych rażący minus. Dla mnie jest to powieść jedyna w swoim rodzaju – chaotyczna, zwariowana, bawiąca się popkulturą, przesadzona, pełna cytatów, które rozpaliłyby serce każdej piętnastolatki.
Historię Dawida i Kaśki dałoby się zamknąć w pięćdziesięciu stronach, ale nie byłaby to wówczas ta sama historia. Nie wyobrażam sobie opowieści o nich bez infantylnego romantyzmu, w innej formie niż napisana na nowa historia Romea i Julii w dobie rozwoju techniki, gdzie on wydaje się momentami zbyt żałosny, a ona nie widzi świata poza swoim Nintendo.
I wiem, że to już koniec, że to już ostateczny finał, bo mam paranoję początku i końca, że pewne okresy w twoim życiu pieczętowane są powtarzającymi się znakami, że musisz to zrozumieć, aby ogarnąć ten karmiczny flow.
Debiutancka powieść Żulczyka jest pełna fantazji. Widać w niej dobre pióro autora i ogromny talent, który po latach wybuchnie ze zdwojoną siłą w takich powieściach jak „Ślepnąc od świateł” czy „Wzgórze psów”. Być może tym, którzy zaczęli swoją przygodę z Żulczykiem od jego dwóch ostatnich książek, „Zrób mi jakąś krzywdę” nie przypadnie do gustu, ja jednak zawsze będę mieć do tej powieści ogromny sentyment. Miło było przeczytać tę książkę ponownie i odnaleźć w niej dwudziestoletnią siebie.