Ken Follett, Książki, Sensacja

Szkocka zamieć, groźba epidemii i całkiem zabawni terroryści

zamieć

Gdy byłam mała, jak każde dziecko chciałam być dorosła, jednak nie po to, by zarabiać pieniądze na słodycze, nie musieć chodzić spać po wieczorynce i nie słuchać się rodziców. Moja fascynacja dorosłością była związana z biblioteką mojej mamy, pełną książek Ludluma, Forsytha, Higginsa, Folletta i Forbesa. Gdy byłam starsza, zapomniałam kompletnie o moich dziecięcych czytelniczych marzeniach, skupiona na przygotowaniach do matury.

Matura nadeszła, a ja musiałam czymś zająć głowę, by nie spędzać czasu na nauce, która i tak wówczas nie miałaby już sensu. Pamiętam, że zaczytywałam się wówczas „Aktami Odessy” Forsytha – swoją drogą książką dla mnie osobiście wyjątkową, o czym napiszę innym razem. Ken Follett zainteresował mnie jednak dosyć późno, pewnie dlatego, że mało zdyscyplinowana ze mnie czytelniczka. Zwykłam skakać z kwiatka na kwiatek – tu przeczytam kryminał, tam książkę Jane Austen, a w międzyczasie sięgnę po jakąś pracę historyczną.

Wszystko zmieniło się ostatnio, gdy moi rodzice postanowili powrócić do intensywniejszego czytania i zaczęli co miesiąc zamawiać po kilka książek Folletta, których jeszcze nie mieliśmy w kolekcji. Dwa miesiące temu, gdy byłam w domu z okazji Świąt Bożego Narodzenia, pożyczyłam od rodziców „Zamieć”. Czemu z całego stosu nowych, pachnących jeszcze książek, wybrałam właśnie tę? Kluczem do rozwiązania zagadki jest słowo „wirus”. Mam lekkiego bzika na punkcie wątków broni biologicznej i genetyki, więc bez wahania sięgam zawsze po książki związane z tego typu tematyką.

Tym razem mamy do czynienia z wirusem Madoba-2, podobno o wiele gorszym od Eboli. W Oxenford Medical, szkockiej firmie farmaceutycznej, trwają badania nad lekiem, który mógłby uporać się z tym wirusem. Schody zaczynają się, gdy grupa napastników wraz z synem właściciela firmy, włamuje się do laboratorium i kradnie próbki wirusa. Od tego, czy uda się powstrzymać ich przed dostarczeniem próbek zleceniodawcy, zależą losy świata. To tyle jeśli chodzi o fabułę.

Przyzwyczaiłam się do powieści, w których głównym bohaterem jest agent CIA – mężczyzna. Pod tym względem Follet pozytywnie mnie zaskoczył. Po dobrej stronie mamy więc szefową ochrony Oxenford Medical – Toni Gallo, główną bohaterkę powieści. Choć złodziei jest aż czwórka, to wyróżniającą się po ciemnej stronie mocy osobą jest Stokrotka – kobieta, w której przypadku pseudonim nijak się ma do człowieka, któremu go nadano. Poziom kobiecości jeśli o nią chodzi wynosi zero. Zatem dwa do zera, panowie, a feministyczna część mojej duszy nie posiada się z radości.

Oczywiście, żeby pogoń za terrorystami nie była zbyt łatwa, odbywa się w czasie śnieżycy, która paraliżuje ruch na drogach i ogranicza widoczność do minimalnej odległości. Na samą myśl o tym, że grupa złodziei udała się na przymusowy spacer przez zaspy do punktu oddalonego o dwie mile, dostawałam gęsiej skórki. Z drugiej strony, gdyby nie zamieć, ani Toni Gallo, ani policja, nie mieliby możliwości ścigania sprawców, a Ken Follett nie miałby o czym pisać.

Książkę czytało mi się przyjemnie. Jest podzielona na rozdziały według godzin, więc jesteśmy na bieżąco z sytuacją i nie musimy się zastanawiać, co w tym czasie robi inny bohater. Lubię styl pisania Folletta, więc jego powieści zawsze porywają mnie błyskawicznie. Nie jest to może powieść na miarę „Trzeciego bliźniaka” czy „Klucza do Rebeki”, ale czyta się lekko i przyjemnie, a czytając niektóre dialogi czwórki włamywaczy, można uśmiać się do łez.