Książki, Powieść przygodowa

Robert Langdon #3 – „Zaginiony symbol”

Zaginiony symbol

Książki Dana Browna utwierdzają mnie w przekonaniu, że jestem czytelnikiem zbuntowanym. Nie przeczytałam jeszcze pierwszej części cyklu z Robertem Langdonem w roli głównej, a już mogę się pochwalić przeczytaniem czwartej i trzeciej części (oczywiście w kolejności, którą przytoczyłam). To chyba moje przyzwyczajenie z dzieciństwa – moją ulubioną przygodową serię autorstwa Zbigniewa Nienackiego zawsze czytałam w kolejności własnej, za każdym razem innej.

A skoro już o „Panu Samochodziku” mowa, w dzieciństwie byłam zafascynowana jego przygodami. Gwarantowały one mnóstwo śmiechu i ciekawostek, które później weryfikowałam z encyklopedią w dłoni.  Większość takich przygodowo-sensacyjnych powieści ma podobny schemat – główny bohater jest mężczyzną o wysokiej inteligencji, w każdej powieści kręci się wokół niego kobieta (wokół Pana Samochodzika zazwyczaj kręciło się nawet kilka), a pościgi, zagadki i niespodziewane zwroty akcji są bardzo mile widziane – im więcej, tym lepiej.

„Pan Samochodzik” jednak nie będzie naszym dzisiejszym bohaterem. Będzie nim Robert Langdon – historyk, wykładowca Harvardu, specjalista w dziedzinie ikonografii. Poznałam go jakiś miesiąc temu, gdy przeszukując zbiory Google Books natknęłam się na „Inferno”. Bez wahania kliknęłam przycisk „Kup”, gdyż książki związane z zagrożeniem biologicznym, podobnie jak te związane z neonazistami i handlarzami narkotyków z Ameryki Południowej i Meksyku, wywołują we mnie coś w rodzaju instynktu macierzyńskiego – muszę je mieć i już.

Szybko zaczęłam żałować, bo książka w papierowej wersji to dla mnie rzecz święta, a tu zmuszona byłam czytać na komputerze lub tablecie. Treść mi to jednak wynagrodziła – czytało się lekko i przyjemnie, często nawet z wypiekami na twarzy. Nie przywiązywałam oczywiście zbyt dużej uwagi do serwowanych przez Browna ciekawostek i „faktów” historycznych, a gdy tylko coś mnie zainteresowało, wertowałam Internet w poszukiwaniu informacji na ten temat. Dzięki temu, gdy po raz kolejny miałam z moim chłopakiem okres, w którym nałogowo graliśmy w quiz przez aplikację na naszych telefonach i zobaczyłam zdjęcie ludzkiej czaszki pokrytej diamentami, bez wahania mogłam odpowiedzieć, że jej autorem jest Damien Hirst. Byłam także w stanie podać tytuł dzieła – Na miłość boską (podobno tytuł dzieło zawdzięcza matce artysty, która oglądając jego prace, powiedziała: For the love of God, what are you going to do next?) Poza tym pozostała mi wieczna satysfakcja, którą manifestowałam powtarzając: Jak mogłeś nie wiedzieć, że autorem jest Hirst?

Kilka dni temu ponownie zwiedzałam Google Books w poszukiwaniu e-booka (bo choć bardzo ich nie lubię, to był mi wówczas potrzebny). Bez wahania wpisałam więc w wyszukiwarkę frazę „Dan Brown” i wybrałam książkę poświęconą masonerii. Czytając „Inferno” poznałam dobrze  schemat, którym rządzą się przygody profesora Langdona. Akcja zaczyna się szybko, główny bohater ma do rozwiązania zagadkę, która stanowi zagrożenie dla świata, a pomaga mu w tym piękna i inteligentna kobieta. Dodatkowo akcja musi dziać się w dużym mieście, pełnym tajemniczych symboli, a Langdon i jego towarzyszka muszą uciekać przed ścigającymi ich ludźmi. Pod tym względem więc „Zaginiony symbol” mnie nie zaskoczył.

Przed zakupem przeczytałam opis książki i wybrałam ją ze względu na temat. Wolmomularstwo kojarzy mi się z miłymi chwilami, które spędzałam w dzieciństwie, czytając „Niesamowity dwór” Nienackiego po raz kolejny. Oczekiwałam więc powieści o masońskich tajemnicach, ukrytych skarbach i zagadkowych symbolach. Dostałam to wszystko, w połączeniu z jednym z moich ulubionych typów męskich bohaterów – inteligentnym historykiem pozbawionym mięśni, zaopatrzonym za to w sprawnie działający mózg. Jestem skłonna stwierdzić, że jest to lektura idealna na te chwile, gdy człowiek nie ma ochoty lub nie może wysilać się umysłowo i w takich chwilach sięgam po książki Browna.

Z tej perspektywy z lekko kpiącym uśmiechem czytam opinie o tym, jak bardzo książki Browna są zmanipulowane i jak wiele podają nieprawdziwych informacji. Bawię się przy tym naprawdę przednio. Zawsze podchodziłam do tego typu książek inaczej. Nienacki wymyślił sobie nazwę miejscowości, by pasowała do sentencji, która wskazywała miejsce ukrycia skarbu templariuszy? Świetny pomysł. Brown połączył wybiórczo kilka elementów związanych z masonerią, by ułożyć je w fabułę swojej książki? Popieram, przyjemnie się czytało. Dzięki, Dan. Jest jednak na tym świecie grupa ludzi, która traktuje tego typu powieści, pisane dla rozrywki, jako naukowe źródło wiedzy. Gdy ja mam ochotę poznać fakty historyczne dotyczące jakiegoś tematu, kupuję książkę, która oparta jest na solidnych źródłach, a jej autor jest w stanie wskazać mi, z którego z nich zaczerpnął daną informację. Ale co kto lubi.

Póki co towarzyszyłam Langdonowi w dwóch przygodach, dzięki którym z ciekawości sprawdziłam, jak wyglądają niektóre obrazy, budowle czy rzeźby, które pomagały mu w rozwiązaniu zagadek. Oczami wyobraźni zwiedziłam Florencję i Waszyngton. Zobaczyłam jak wygląda pomnik Waszyngtona i rzeźba Kryptos, która znajduje się na terenie siedziby CIA. Poznałam kilka ciekawostek związanych z „Boską komedią” Dantego. A przy tym bawiłam się wyśmienicie.