Banalną książkę na banalny temat łatwo jest napisać. Sztuką jest napisanie powieści na temat oklepany, gdy wszyscy już myślą, że nie da się w tej sprawie stworzyć nic odkrywczego. Otóż da się, co udowadnia Jakub Żulczyk w swojej najnowszej powieści pt. „Wzgórze psów”. Mam to szczęście, że niedawno czytałam również „Ślepnąc od świateł”, które jest poniekąd dziełem kompatybilnym do niedawno wydanej książki. Pisząc o poprzedniej powieści wspomniałam, że Żulczyk zrobił mi nią krzywdę (niewtajemniczonych zapraszam do lektury tej recenzji). Tej samej krzywdy oczekiwałam po lekturze „Wzgórza psów”.
Uczucia kiedyś cię zabiją. Jak mają cię nie zabić, skoro poza nimi nic nie ma? Najwyżej jakaś ziemia, jakieś słońce. Generalnie coś, co tam sobie istnieje, coś poza tobą. Rośliny, zwierzęta. Niech sobie istnieje. I tak przestanie istnieć razem z tobą. Dla człowieka człowiek to wszystko, co ma. Człowiek to worek uczuć, ślepych jak pożar. Człowiek bez przerwy wpatruje się we własne uczucia tak jak w pożar.
Głównymi bohaterami powieści są Justyna i Mikołaj – młode małżeństwo, które ze względu na osobistą sytuację musi opuścić Warszawę i wyjechać do rodzinnej miejscowości Mikołaja. Zybork, bo o nim mowa, to prowincjonalne miasteczko niedaleko Olsztyna. Po przyjeździe na miejsce okazuje się, że mieszkańcy Zyborka giną w niewyjaśnionych okolicznościach i nikt nie jest w stanie ich odnaleźć. W grę wchodzą porachunki miejscowych gangsterów. W wojnę przeciwko nim zaangażowany jest ojciec Mikołaja, który jest aktywnym lokalnym działaczem. Z czasem okazuje się, że historia ma jednak drugie dno, a główny bohater, oprócz teraźniejszej sytuacji, będzie musiał się także zmierzyć z tym, co wydarzyło się dawno temu.
„Wzgórze psów” to zła książka. Zła w takim sensie, że przesycona złem. Tu nie ma walki dobra ze złem. Tutaj jedno zło walczy z drugim. Hasłem reklamowym Zyborka mogłoby zostać „Zło złem zwyciężaj”. Wydawało mi się, że po „Ślepnąc od świateł” nic bardziej mrocznego nie może powstać. Myliłam się. „Wzgórze psów” całe jest mrokiem, choć z drugiej strony o wiele łatwiej niż w poprzednich książkach znaleźć tu można pozytywnych bohaterów.
O czym jest ta książka? O tym, jak powstaje i rozrasta się zło. O tym, jak można żyć, będąc jednocześnie martwym. O życiu na polskiej prowincji. Szczerze? Wychowałam się w małej miejscowości i nie jest prawdą to, co przeczytać można w niektórych opiniach o „Wzgórzu psów”. Takie miejsca naprawdę istnieją. Mieszkają w nich tacy sami ludzie, jak w Zyborku. Są tam sekrety, o których wszyscy wiedzą, ale jak jeden mąż wypierają się tego, by wiedzieli cokolwiek. Podczas lektury zadawałam sobie pytanie, czy Polska nie jest takim właśnie Zyborkiem – prowincjonalnym, zamkniętym w sobie, cieszącym się z cudzych niepowodzeń, pełnym kompleksów i zawiści? Jest w nas trochę europejskiej wiejskości, którą z dumą pielęgnujemy.
Człowiek zawsze jest pewien, że zło dzieje się w ciemności. To pamięć genetyczna, wgrana na samo dno mózgu. To niemożliwe, by zupełnie się jej pozbyć, zwłaszcza dla kogoś, kto wychował się pół kilometra od elektrociepłowni Siekierki. Nie umiesz się tego pozbyć, chociaż wiesz, że prawdziwe zło nie musi się chować. Nie ma potrzeby.
Powieść jest napisana w stylu charakterystycznym dla Żulczyka (i to zarówno tego od „Ślepnąc…”, jak i tego od „Zrób mi jakąś krzywdę…”, bo we „Wzgórzu psów” odnajdziemy oba), ale z drugiej strony jest też świetnym thrillerem, kryminałem i powieścią sensacyjną w jednym. Ponad 850 stron książki wciąga czytelnika w mroczny świat zbrodni i kary, która również może okazać się zbrodnią, świat, w którym historia zatacza koło. Jest w tym coś smutnego i prawdziwego jednocześnie. I jak zawsze u Żulczyka, całość historii jest tak dosadnie osadzona w realności, że aż boli. I nie chodzi tu wcale o narkotyki, alkohol czy wulgaryzmy. Nietrudno jest uwierzyć po lekturze „Wzgórza psów”, że gdzieś pod inną nazwą istnieje Zybork, a być może są ich nawet setki.
Zło jest największą z liczb. Jest niepoliczalne. Jest jak ocean czarnej, zimnej i gęstej wody. Można włożyć w nią rękę i za każdym razem wyciągnie się inny śmieć, inny kształt. Zło nigdy nie mówi prawdy o sobie, bo jej nie posiada.
Zakończenie powieści jest nieoczywiste i w jakiejś mierze pozostaje otwarte. Mnie pozostawiło z mnóstwem pytań dotyczących ludzkiej moralności i egzystencji. Spotęgował to fakt, że Jakub Żulczyk zawarł we „Wzgórzu psów” rozważania dotyczące naszej przyszłości – a konkretnie tego, że istnieje tylko jedna możliwa droga, którą podążymy, nie wiemy tylko, jaka ona będzie. Innymi słowy – przyszłość mamy tylko jedną i każde ze zdarzeń, które się na nią składają, musi mieć miejsce. Nie ma więc żadnych alternatyw. Idealnie oddaje to poniższy cytat:
To wszystko musiało się wydarzyć.
Wydarzenia układają się w niekończącą się girlandę. Nie można jej przeciąż, przerwać.
Ona jest.
Zawsze, zawsze, zawsze.
„Wzgórze psów” to mocna pozycja. Najbardziej depresyjna ze wszystkich książek Żulczyka, które do tej pory czytałam (a na tej zaszczytnej liście nie znajduje się jedynie „Radio Armageddon” i „Zmorojewo” – ale tylko do czasu), ale też wydaje mi się, że najlepsza. A przynajmniej na mnie zrobiła największe wrażenie ze wszystkich powieści pana Jakuba. Aż boję się czekać na kolejną książkę – co będzie, jeśli okaże się jeszcze lepsza?