Książki

Styczeń 2022, dwa kroki w tył i jeden w przód

styczeń 2022

Nie pokusiłam się nawet o podsumowanie ubiegłego roku, bo po pierwsze czytanie szło mi w nim jak po grudzie, a po drugie żegnałam go z pewnego rodzaju ulgą. A potem nadszedł styczeń ze swoimi smutkami i bolączkami, które w jeden miesiąc przebiły uprzednich dwanaście. I cóż, zderzając się ze ścianą po raz pierwszy uznałam, że czas chyba wrócić do tego, co zawsze przynosiło mi ulgę i pozwalało choć na moment uciec od rzeczywistości – do literatury rzecz jasna.

W głośnikach w tym czasie królował Jamal i kawałki z albumu „Czarny motyl”, a zwłaszcza „Król życia”, „Origami” i „Zdjęcie”. Jeżeli kojarzycie Jamala jedynie z tym, że przeszukiwał go policeman, to myślę, że warto sprawdzić, jak na przestrzeni lat rozwijał się muzycznie. Każda płyta jest swego rodzaju innym doświadczeniem, bo też na każdej króluje inna stylistyka. Zespół idzie pod prąd, przez co często jego muzyka nie ma szans przebić się do mainstreamu, co zawsze napawa mnie smutkiem, bo Tomek, wokalista zespołu, może i ciut fałszuje na żywo, ale ujmuje mnie jego głos i w stu procentach trafia do mnie poetyka jego tekstów. Polecam obejrzeć ten teledysk, bo wzrusza jak nic innego na świecie:

Wracając do tematu książek, już w grudniu ubiegłego roku postanowiłam odświeżyć sobie Cmentarz Zapomnianych Książek Carlosa Ruiza Zafóna i wtedy też przeczytałam pierwszy tom serii – „Cień wiatru”, który oczarował mnie tak samo jak za pierwszym razem. Idąc za ciosem, w styczniu przeczytałam jeszcze „Grę anioła” i „Więźnia nieba” i o ile ta pierwsza zachwyciła mnie podobnie jak poprzednio, o tyle z „Więźniem nieba” sprawa miała się następująco.

Czytałam tę tetralogię po raz pierwszy dawno dawno temu, robiąc sobie długie przerwy między poszczególnymi tomami. Przez co chyba za pierwszym razem nie do końca zrozumiałam, po co tak naprawdę „Więzień nieba” powstał – przynajmniej tak to teraz widzę czytając, co napisałam o nim trzy i pół roku temu. Czytając kolejne części Cmentarza jedną po drugiej dostrzegłam wreszcie, jak wiele aluzji można odnaleźć w trzecim tomie, jak wiele treści umknęło mi za pierwszym razem przez to, że nie pamiętałam już fabuły poprzednich tomów. I chyba zmuszona jestem odszczekać to, co napisałam za pierwszym razem, bo choć wciąż „Cień wiatru” i „Gra anioła” zachwyciły mnie o wiele bardziej, to „Więzień nieba” jest powieścią poprawną. I chyba wreszcie udało mi się odnaleźć w niej Zafóna.

Dwa tomy Cmentarza Zapomnianych Książek były jedynymi papierowymi książkami, po które sięgnęłam w styczniu. Resztę czytelniczego czasu spędziłam na słuchaniu audiobooków, które perfekcyjnie rozbudzały mnie o godzinie szóstej rano, gdy wstawałam do pracy i usiłowałam przypomnieć sobie, jak się nazywam. Z pomocą przychodził wierny EmpikGo, który ostatnimi czasy jest ze mną częściej niż Legimi i Netflix razem wzięte.

Na pierwszy ogień poszła Lucinda Riley i „Pokój motyli”. Do tej pory z autorką miałam styczność tylko przy okazji czytania serii Siedem Sióstr i nie za bardzo wiedziałam, czego spodziewać się po samodzielnej powieści jej autorstwa. Książka okazała się wielopokoleniową sagą, w której koniec końców pierwsze skrzypce grały niewyjaśnione tajemnice sprzed lat, które na zawsze zmieniły życie wielu członków rodziny, w tym głównej bohaterki. Nie była może zachwycająca, ale nie była też zła. Jednak zdecydowanie wolałam Lucindę w magiczno-baśniowym wydaniu.

Naszła mnie w styczniu ochota na powrót do dzieciństwa, wysłuchałam więc jednej z moich ukochanych książek, na którą trafiłam zupełnym przypadkiem przeglądając katalog w aplikacji. Gdy byłam mała, „Kapelusz za sto tysięcy” Adama Bahdaja czytałam chyba w każde wakacje i była to jedna z moich ulubionych powieści z gatunku „przygodówki dla smarkaczy”, obok Pana Samochodzika. Może z perspektywy czasu, gdy jestem już dorosła, wydaje się nieco infantylna, ale nie umiem jej oceniać inaczej jak przez pryzmat sentymentu, który do niej mam.

Kolejna była powieść raczej dla dorosłych, niż dla młodych czytelników – „Dom stu szeptów” Grahama Mastertona. Czytałam kiedyś zbiór opowiadać jego autorstwa i nie zrobił ona na mnie dobrego wrażenia, ale drugie podejście do jego twórczości oceniam zdecydowanie lepiej. Doceniam tę powieść za nieszablonową koncepcję fabularną, historię opowiedzianą z różnych perspektyw, a także za to, że praktycznie do samego końca trzymała w napięciu. Czasem ze zmęczenia zdarza mi się zasnąć słuchając audiobooka, a tego słuchałam akurat jeszcze zanim zorientowałam się, że mogę ustawić wyłącznik czasu. Nie chcę wiedzieć jaką miałam minę, gdy obudziłam się w środku nocy i usłyszałam płynący z głośnika telefonu opis egzorcyzmu. 😀

Po płynnym przejściu od literatury przygodowej dla dzieci do horroru postanowiłam wrócić do tego, co zawsze czyta się najlepiej, na tapecie znalazły się więc dwa kryminały/thrillery. I o ile „Trzydziestka” Tomasza Żaka bardzo mi się podobała, bo lubię takie małomiasteczkowe historie z polityką w tle, o tyle „Przyjdę, gdy zaśniesz” Agnieszki Lingas-Łoniewskiej uważam za pomyłkę. Wydawca reklamuje tę powieść jako mroczny, wciągający thriller z niespodziewanym zakończeniem. Jeśli o mnie chodzi, nie nazwałabym tej książki ani mroczną, ani wciągającą, ani nawet thrillerem. Autorka tak naprawdę w pierwszych kilku rozdziałach odsłania dziewięćdziesiąt procent swoich kart, przez co zakończenie jest tak przewidywalne jak każdy odcinek „Ukrytej prawdy”. I chyba gdybym miała do czegoś tę książkę i styl pisania autorki do czegoś porównać, to chyba właśnie to serialu paradokumentalnego.

Dwie ostatnie pozycje to literatura faktu poświęcona szeroko pojętemu wymiarowi sprawiedliwości. Pierwsza z nich to „Skruszony gangster” Gabrieli Jatkowskiej, książka poświęcona świadkom koronnym. Myślę, że człowiek, który nie posiada w tym zakresie żadnej wiedzy, sporo się z tej pozycji dowie – chociażby w kwestii różnic między świadkiem koronnym (czyli osobą objętą Ustawą o świadku koronnym) a tzw. małym świadkiem koronnym (czyli osobą objętą art. 60 Kodeksu karnego). Książka poprawna, ale niczym mnie nie zaskoczyła.

Drugą książką poruszającą tematykę przestępczości było „Pudło. Opowieści z polskich więzień” Niny Olszewskiej. W tym przypadku nie mogę autorce odmówić serca i pracy włożonych w tę pozycję, bo by ją stworzyć, musiała porozmawiać z rzeszą ludzi, również tych, które przebywają w warunkach zakładu karnego, co wcale nie jest tak łatwe do zorganizowania. W trakcie jej słuchania natrafiłam jednak na całkiem sporo błędów (których niestety nie notowałam, gdyż malowanie rzęs i jednoczesne pisanie jest niewykonalne). W pamięci utkwił mi szczególnie jeden – mężczyzna, który według autorki odbywał karę z art. 62 Kodeksu karnego za posiadanie narkotyków, a mógł ją za ten czyn odbywać co najwyżej z art. 62 Ustawy u przeciwdziałaniu narkomanii. Sąd mógłby natomiast zastosować wobec niego wspomniany art. 62 Kodeksu karnego, czyli orzec konieczność odbywania kary pozbawienia wolności w systemie terapeutycznym (co jest równoznaczne z leczeniem odwykowym w warunkach zakładu karnego). Jest to całkiem ciekawa powieść, choć ponownie, mnie niczym nie zaskoczyła, ale jeśli ktoś jest laikiem, nie powinien brać wszystkiego, co jest w niej napisane za pewnik.

W styczniu miałam bardzo przyjemne czytelnicze flow, które w lutym zaczęło pomału opadać (może dlatego, że bliska jestem stanu równowagi). Ostatnio nie mam ochoty na czytanie papierowych książek, ale staram się każdego dnia słuchać audiobooka, co codziennie dają mi nawet dwie godziny oddechu od rzeczywistości i ludzi, których wciąż lubię zdecydowanie mniej niż zwierzęta. 🙂