Fantastyka, Książki, Literatura młodzieżowa

„Przeklęte dziecko”, czyli jak wyprzedziłam Rowling o 10 lat

przeklęte dziecko

Gdy w październiku ubiegłego roku „Przeklęte dziecko” trafiło do sprzedaży w Polsce, fala wszechobecnego entuzjazmu zapomniała zapukać do moich drzwi. A przecież kilkanaście lat temu dorastałam razem z Harrym, po kilkanaście razy dzieliłam z nim troski i wspaniałe przygody, czytając książki z serii po raz kolejny.  Tym razem trafiło mnie dopiero w centrum handlowym. W jednym z marketów natrafiłam na kilkanaście ogromnych koszy, które zawierały najnowszą książkę J. K. Rowling. Należę do tego typu ludzi, którzy niekupienie książki kosztującej 25 zł uznają za grzech, więc ze sklepu wyszłam nie sama, lecz z Harrym.

Jeśli nie chcesz, Drogi Czytelniku, znać szczegółów dotyczących fabuły „Przeklętego dziecka”, przerwij czytanie w tym momencie, bowiem to, co chcę napisać na ten temat, będzie odnosić się do wydarzeń, które miały miejsce dziewiętnaście lat po ukończeniu przez Harry’ego szkoły. Jeśli zaś doczytałeś aż do tego momentu, to zapraszam do wspólnej podróży w głąb wyobraźni pewnej nastoletniej dziewczynki. Dziewczynką tą byłam ja. Wyobraźnię miałam (i nadal zresztą mam) bardzo bujną. Pamiętam, że w dzieciństwie nic nie działało na moją fantazję tak, jak przygody Harry’ego Pottera.

Uroczyście oświadczam, że magia nadal działa

Przystępując do lektury „Przeklętego dziecka” zapomniałam kompletnie o moich dziecięcych wyobrażeniach. Aż nagle, po przeczytaniu zaledwie kilku stron dowiedziałam się, że według plotek Scorpius nie jest synem Dracona, lecz Lorda Voldemorta. Jak wiadomo, nie mogła to być prawda, bo przecież Rowling nie informowałaby nas o tym na samym początku. W wyniku dalszego czytania łatwo wyeliminowałam także Albusa Severusa, bo ten scenariusz nadawałby się co najwyżej do taniego kryminału klasy C.

Wówczas w mojej głowie zaczęła kiełkować myśl – „A co, jeśli Voldemort miał córkę?”. Na ten pomysł nie wpadłam oczywiście sama. Pomogła mi w tym wspomniana przeze mnie nastoletnia dziewczynka, która pomyślała sobie kiedyś, że Voldemort powinien mieć córkę. Czemu będąc dzieckiem wpadłam na taki pomysł? Nie wiem. Chyba wydawało mi się, że „córka Lorda Voldemorta” brzmi bardzo dostojnie.

Byłam podekscytowana i rozczarowana jednocześnie. Podekscytowana, bo trzymałam w rękach spełnienie tego, co wyobrażałam sobie, będąc dzieckiem. Rozczarowana, bo gdy tylko zdałam sobie sprawę z tego, że Voldemort miał córkę, nie syna, wiedziałam już, kto okaże się panną Riddle. Pozbawiło mnie to elementu zaskoczenia, ale i tak z fascynacją przeczytałam „Przeklęte dziecko” do końca.

Rowling, Szekspir i wiecznie niezadowoleni

Wiem, że ludzie narzekają. Argumenty padają różne – od tych dotyczących formy (w końcu to scenariusz), po te związane z fabułą, która podobno jest banalna i z fatalnym pomysłem, jakoby Voldemort miał córkę. Te trzy argumenty pamiętam najbardziej ze wszystkich recenzji, które miałam okazję czytać i do nich chciałabym się teraz odnieść.

Jeśli chodzi o formę scenariusza, to muszę przyznać, że miałam niezły ubaw, czytając te argumenty. Wszak zachwycamy się wszyscy dziełami Szekspira, które w niczym nie przypominają powieści. A jednak czytamy z zapartym tchem „Romea i Julię” oraz „Hamleta” i nie narzekamy co drugie zdanie, że czytać się tego nie da. Rozumiem doskonale, że przyzwyczailiśmy się wszyscy do Harry’ego Pottera w wersji powieściowej, ale z drugiej strony trudno traktować „Przeklęte dziecko” jako ósmą część – wszak siedem kolejnych części rozgrywało się podczas kolejnych lat nauki Harry’ego w Hogwarcie. Akcja scenariusza zaś rozgrywa się dziewiętnaście lat później. Dla mnie „Przeklęte dziecko” to raczej taki „Harry Potter 7 i 3/4”, bo nie jest ani ósmą częścią, ani też nie jest oderwany od poprzednich siedmiu na tyle, by stał się zupełnie odrębną historią.

Śmieszy mnie również fakt, że banalna fabuła nie przeszkadzała wszystkim w czytaniu kolejnych przygód Harry’ego, a teraz nagle stała się wadą. Tak, kochani, spójrzmy prawdzie w oczy. Schemat za każdym razem był ten sam – Harry jedzie do szkoły, uczy się i jednocześnie rozwiązuje jakąś zagadkę, w końcówce spotyka się oko w oko z Voldemortem (lub w przypadku części trzeciej i szóstej – z jednym z jego popleczników), a dodatkowo za życia Dumbledore’a dzięki walecznej postawie chłopca Gryffindor otrzymuje milion dodatkowych punktów i wygrywa Puchar Domów.

Poza tym, kto nigdy nie zastanawiał się, dlaczego nie można by za pomocą zmieniacza czasu cofnąć się i zabić Toma Riddle’a, gdy chodził jeszcze do szkoły, niech pierwszy rzuci kamieniem. W „Przeklętym dziecku” Rowling wyszła naprzeciw tym pytaniom i pokazała dobitnie, jakie mogą być skutki zabaw z czasem.

Pragmatyczne dziecko

I nadszedł wreszcie czas, by zastanowić się, jak to możliwe, że Voldemort miał dziecko, nie był przecież zdolny do miłości. Czy mógłby jednak odczuwać pożądanie? Wydaje mi się, że nie. Jego zachowaniem kierował czysty pragmatyzm. Wbrew pozorom posiadanie dziecka wcale nie było tak głupim pomysłem, jak mogłoby się wydawać. Oczywiście Voldemort zakładał, że będzie żył wiecznie, ale jeden dodatkowy czarodziej, będący potomkiem Salazara Slytherina, też nie mógłby mu wadzić. Dodatkowo, warto wziąć pod uwagę, że Voldemort nie ufał żadnemu ze Śmierciożerców. Jedyną osobą, której mógłby zaufać, wydaje się jego własne dziecko. Mnie ten wątek przekonuje, nie tylko z powodu dziecięcych wyobrażeń, które przypomniała mi lektura „Przeklętego dziecka”.

Pochłonęłam tę opowieść w jeden wieczór. Będąc dzieckiem potrafiłam zarwać połowę nocy, czytając przy świetle latarki, by rodzice nie odkryli, że jeszcze nie śpię. „Przeklęte dziecko” przeniosło mnie poniekąd do dzieciństwa – może nie uległam magii związanej z zakupem książki, ale na pewno uległam magii związanej z jej czytaniem. Nie była to co prawda taka sama magia jak wtedy, gdy czytałam „Harry’ego Pottera” pierwszy raz i z niecierpliwością czekałam na kolejne części serii. Ale trudno też byłoby mi tego oczekiwać. I tak powinnam się cieszyć – mam dwadzieścia cztery lata, a magia wciąż na mnie działa.