„Marzyciel” zakończył się w najbardziej znienawidzony przez czytelników sposób – z jednej strony finałowa scena była do bólu smutna, z drugiej zaś skazała nas na pełne napięcia oczekiwanie dotyczące tego, jaką decyzję ostatecznie podejmie Lazlo i co w związku z tym stanie się ze Szlochem. Dobra, uczciwie rzecz ujmując Wy czekaliście, ja czytałam pierwszy tom całkiem niedawno, więc nie byłam zmuszona czekać aż tak długo, w przeciwnym razie obgryzłabym chyba wszystkie paznokcie do krwi.
Żeby uniknąć zdradzania fabuły tym, którzy jeszcze nie mieli przyjemności zapoznać się z „Marzycielem” (o szczęśliwcy), nie opowiem Wam, o czym jest „Muza koszmarów”, musiałabym bowiem zdradzić zakończenie pierwszego tomu.
O ile o „Marzycielu” mogę powiedzieć, że bardzo mi się podobał, o tyle „Muza koszmarów” wzbudziła mój szczery zachwyt. Autorka zrezygnowała co prawda z długich opisów, którymi zachwycałam się podczas lektury pierwszego tomu, ale doskonale to rozumiem – atmosfera zrobiła się o wiele bardziej groźna, więc też czasu na zachwyty nad okolicznościami przyrody zabrakło. Jeśli czujecie się zawiedzeni tą informacją, spróbuję poprawić Wam nieco humor i przedstawić poniżej kilka zalet „Muzy koszmarów”, na które zwróciłam szczególną uwagę.
Tym, co podobało mi się najbardziej, była duża ilość wiedzy na temat świata przedstawionego, którą w drugim tomie zaserwowała nam autorka. Jesteście ciekawi, skąd bogowie wzięli się w Szlochu, po co stworzyli specjalne przedszkole dla boskich pomiotów, czym (albo kim) tak naprawdę była Zjawa, a może nawet jaką nazwę tak właściwie nosi Szloch? Odpowiedzi na te pytania (a także wiele innych) poznacie w tej opowieści. Pod tym względem „Muza koszmarów” wydaje się być o wiele pełniejszą historią, rzuca też zupełnie nowe światło na niektóre wydarzenia, których świadkami byliśmy w „Marzycielu”. Nie sprawia to jednak, że akcja drastycznie zwalnia – wręcz przeciwnie, miałam wrażenie, że toczy się o wiele szybciej, niż w poprzedniej powieści.
Bardzo ucieszyła mnie również przemiana Sarai – po okrutnym zakończeniu pierwszego tomu, które stało się głównie jej udziałem, jest już kimś zupełnie innym – zarówno jeśli weźmiemy pod uwagę jej fizyczność (o ile można to tak nazwać), jak również jej zachowanie. Staje się o wiele bardziej „znośna”, jej wypowiedzi i zachowania nie są już tak irytujące, jak były. Widać wyraźnie, że wydarzenia, w których brała udział, bardzo ją zmieniły – osobiście uważam, że na plus, byłam skłonna ją nawet polubić.
Moja ulubiona postać z pierwszego tomu, czyli Minya, nadal jest wyszczekaną małą dziewczynką, która chce się zemścić na wszystkich dookoła. „Muza koszmarów” wyjaśnia nam jednak, dlaczego nasza bohaterka zachowuje się w ten sposób – zagłębienie się w meandry psychiki Minyi było dla mnie jednym z ciekawszych doświadczeń podczas lektury. Polubiłam ją już w „Marzycielu”, głównie dlatego, że była najbardziej wyrazistą postacią. Po lekturze drugiego tomu polubiłam ją jeszcze bardziej, ze względu na to, jak bardzo została skrzywdzona jako dziecko i jak wielkie brzemię wzięła na swoje barki.
Oprócz postaci, które znamy z pierwszego tomu, „Muza koszmarów” serwuje nam kilku nowych bohaterów – między innymi Korę i Novę, których historia początkowo wydaje się być zupełnie niezwiązana z naszymi bohaterami, a które ostatecznie wywrą ogromny wpływ na wydarzenia opisane przez Laini Taylor. Z pewnością nie będziecie się nudzić podczas lektury – gwarancją na to jest szybkie tempo akcji, ciekawa historia i odpowiedzi na wiele pytań, które do tej pory skrywała zasłona milczenia.
Podobno to już koniec, ale mam nadzieję, że autorka postanowi jeszcze stworzyć kolejne opowieści, których akcja będzie działa się w tym uniwersum. Wiele zagadek bowiem wciąż oczekuje na rozwiązanie…
Za egzemplarz książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu SQN.