Książki, Literatura piękna

Śmierć frajerom, Polska to kraj w byłej Jugosławii

kochanie, zabiłam nasze koty

Dorotę Masłowską poznałam przy okazji fascynacji twórczością Krzysztofa Skoniecznego – nagrała wówczas piosenkę, która promowała pełnometrażowy film Krzysztofa pt. „Hardkor Disko”. Zakochałam się w jej kanapkach z hajsem i w maszynie do chleba, z którego można upiec ściany, krzesła i obrazy. Uwielbiałam to, jak bardzo przestylizowana była jej muzycznej twórczości i zupełnie zapomniałam, że przecież najpierw była pisarka, a dopiero potem MISTER D. Ostatnio jednak pomyślałam sobie, że może warto byłoby sięgnąć po prozę Doroty, bo być może okaże się równie dobra jak jej ostentacyjny muzyczny performance.

Zapomniałam w ogóle o „Wojnie polsko-ruskiej…”, pewnie ze względu na to, że kojarzyła mi się głównie z filmem. Tytuł „Kochanie, zabiłam nasze koty” brzmiał dość intrygująco, sama zaś książka nie jest zbyt długa, więc pomyślałam, że będzie dobra na pierwszy raz. Z tego też względu nie jestem w stanie odnieść czytanej przeze mnie powieści do „Wojny…” i dlatego nie będę mogła porównać ze sobą obu tytułów.

Na początku muszę powiedzieć, że „Kochanie, zabiłam nasze koty” to książka, obok której nie da się przejść obojętnie, choć jest jedną z tych, które nie opowiadają właściwie o niczym. Akcja dzieje się w jakimś mieście, bohaterowie są nijacy i na pierwszy rzut oka można by stwierdzić, że nie wiadomo, o co chodzi i po co to komu potrzebne. Z jednej strony jest to książka o niczym, bez początku i końca, a z drugiej można odnieść wrażenie, że znajdziemy w niej wszystko – jogę, żel antybakteryjny, syreny i „poszóstne” frytki. Niby wspomniane przeze mnie nijakie miasto jest amerykańską metropolią, ale aż do bólu przypomina nasze polskie podwórko.

Świat, który opisuje Masłowska, jest chaosem, pełnym bólu i samotności. Tutaj ludzkie historie nigdy się nie kończą (choć czasem powinny), a myśli nie są spójne. W tej rzeczywistości każdy człowiek cierpki z powodu kryzysu tożsamości, wszechobecnego konsumpcjonizmu i niemożności zmiany własnego życia. Nikt tak naprawdę nie jest w tym świecie sobą, a zaledwie częścią masy ludzkiej i żaden z bohaterów nie widzi, że zdobycze cywilizacji powodują w ich życiu coraz większe spustoszenie. W snach bohaterek występują syreny, które chłoną wszystko, co stworzyła ludzkość i nie dostrzegają (podobnie jak ludzcy bohaterowie), jak bardzo wszystkie te rzeczy niszczą ich świat. Witam w świecie, w którym nadrzędną wartością jest konsumpcjonizm.

W „Kochanie, zabiłam nasze koty” znajdziemy odbicie naszego świata. Samą książkę czyta się dość trudno, bo też bohaterowie są dosyć trudni w odbiorze. Czytanie o osobach, które zamiast mózgu mają mięsną papkę z McDonald’s i łudzą się, że gdy poznają kogoś, do kogo mogą mówić, przestają być samotni. Jedną z najbardziej przejmujących dla mnie scen był moment, w którym do jednej z głównych bohaterek zapukała dziewczyna, poznana podczas suto zakrapianej alkoholem imprezy. Przyczyną jej przybycia było rozstanie z chłopakiem. Znacząca w tym wszystkim była rozmowa obu pań – każda z nich mówiła tylko i wyłącznie o sobie i trudno byłoby nawet nazwać tę wymianę zdań dialogiem.

Książka Masłowskiej jest taka jak współczesny świat – trudna w odbiorze i w jakiejś mierze pusta. Nie opowiada bowiem żadnej konkretnej historii, główną rolę grają w niej bohaterowie. Z pewnością nie każdemu przypadnie do gustu tego typu literatura – niedosłowna, chaotyczna i na pozór o niczym. Jeśli jednak zagłębimy się w słowa Masłowskiej odkryjemy, że „Kochanie, zabiłam nasze koty” opowiada tak naprawdę o nas samych. I to jest w tej książce najbardziej przerażające.