Chyba każdy z nas ma w swojej biblioteczce książkę, którą darzy szczególnym sentymentem, często związanym z niezwykłymi wspomnieniami. W tym roku największym wydarzeniem w moim małym książkowym życiu była możliwość spotkania Jakuba Żulczyka. Tym razem jednak mój ulubiony autor musi mi wybaczyć, w swojej opowieści cofnę się bowiem o cztery lata, by opowiedzieć Wam o jednym z najbardziej emocjonujących spotkań w moim życiu.
Historia, którą chcę się z Wami podzielić, miała miejsce pod koniec roku akademickiego, w czerwcu 2013 roku. Przez cały rok uczęszczałam na zajęcia ogólnouniwersyteckie „Muzyka i polityka w Peerelu (1945-1989)”. Podczas zajęć poznawaliśmy najnowszą historię Polski przez pryzmat muzyki. Warunkiem zaliczenia było opracowanie i zredagowanie wywiadu z osobą związaną z nazwą zajęć. Miałam wówczas ogromny dylemat i nie wiedziałam, z kim mogłabym porozmawiać, by zaliczyć zajęcia. Pod koniec maja wpadł mi do głowy genialny pomysł. Napisałam do wybranego przez siebie bohatera i przez prawie dwa tygodnie czekałam na odpowiedź. Gdy już straciłam nadzieję, dostałam krótką wiadomość z numerem telefonu i prośbą o kontakt.
W tym momencie chciałabym wspomnieć, że jako nastolatka byłam fanką muzyki reggae. To dzięki niej nauczyłam się szanować i kochać innych ludzi. Nie zdziwi Was pewnie, że osoba, którą wybrałam, była związana z tym środowiskiem. Od kiedy tylko pamiętam, marzyłam o spotkaniu z tym człowiekiem – żywą legendą kultury alternatywnej w Polsce. Prawie płakałam ze szczęścia, gdy udało nam się umówić spotkanie.
Osoba, o której piszę, to Sławomir Gołaszewski – dla wielu osób z pokolenia moich rodziców ikona muzyki reggae w Polsce. Grał na klarnecie i saksofonie w pierwszych polskich grupach grających jamajską muzykę (mam na myśli Kulturę i Izrael). Współtworzył festiwal Róbrege – najważniejszą (obok Jarocina) imprezę, prezentującą muzykę alternatywną w czasach komuny. Ja najbardziej znałam go jako prowadzącego audycję „Pieśni wędrowców” w programie III Polskiego Radia. Napisał również tę piękną książkę:
W dniu naszego spotkania byłam bardzo zdenerwowana. Pan Sławek zaprosił mnie do swojego mieszkania, gdzie mieszkał razem z mamą. Siedzieliśmy we dwójkę w jego ciasnym pokoiku, piliśmy pyszną chińską herbatę i rozmawialiśmy. W powietrzu unosił się zapach fajki, którą palił pan Sławek, a z komputera wydobywały się dźwięki muzyki. Siedziałam zauroczona. Mój rozmówca opowiadał mi o swoich studiach, dzieciństwie, muzyce, projektach, przyjaciołach. Słuchaliśmy najnowszej płyty Vienia, starych audycji radiowych i solowych projektów pana Sławka. Spędziłam kilka godzin słuchając jego słów jak zaczarowana. Myślałam, że rozpłaczę się ze wzruszenia, gdy pożyczając mi jedną z książek ze swojej biblioteki, pan Sławek zapytał, czy mam jego „Regementarz”. Pokręciłam głową ze smutkiem, będąc jednocześnie trochę zawstydzona. Mój rozmówca sięgnął więc do stosiku, który leżał obok jego łóżka i wręczył mi swoją książkę. Zanim schowałam ją do torebki, wypisał jeszcze przepiękną dedykację:
Pan Sławek odszedł 16 lipca 2015 roku, a ja do tej pory wspominam nasze niezwykłe spotkanie. Obiecuję, Panie Sławku, że przeczytam wreszcie Pana książkę, choć chciałabym móc poświęcić na nią tyle czasu, ile będzie potrzeba, bo wiem, że jest to niezwykłe dzieło. Dziękuję za możliwość spotkania z Panem i inspirującej rozmowy. Może być Pan pewien, że zawsze będę pamiętała o tych natchnieniach. Mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze kiedyś w jakimś innym miejscu i w innym świecie.