Książki, Powieść przygodowa, Robert Langdon

Robert Langdon #1 – „Anioły i demony”

anioły i demony

Nieco ponad dwa lata temu miałam okazje czytać drugi i trzeci tom serii o Robercie Langdonie. Być może przez ten czas moje oczekiwania wzrosły, ale gdy sięgnęłam po pierwszy tom tej serii, srodze się zawiodłam. Nie chodzi o temat, który sam w sobie jest dość kontrowersyjny, ale raczej o konstrukcję logiczną tej powieści, która w wielu momentach stanowi kpinę z czytelnika, który potrafi użyć mózgu.

„Anioły i demony” to historia związana ze znaną nam wszystkim Europejską Organizacją Badań Jądrowych CERN, znajdującą się w Genewie, do której zostaje wezwany Robert Langdon. Zadaniem nieco zdziwionego profesora, specjalisty zajmującego się symboliką, jest rozszyfrowanie tajemniczego znaku, znajdującego się na ciele zamordowanego fizyka. Okazuje się, że jest to symbol Illuminatów – rzekomo nieistniejącej już, choć przed laty potężnej organizacji, walczącej z Kościołem. Tymczasem z laboratorium CERN wykradziona zostaje próbka antymaterii, która ma posłużyć do wysadzenia Watykanu w powietrze. Czy za tym atakiem stoją Illuminaci, którzy przetrwali w ukryciu kilkaset lat i planują teraz słodką zemstę? Langdon i Vittoria Vetra, córka zamordowanego fizyka, mają zaledwie dobę, by wyjaśnić zagadkę i zapobiec tragedii.

Zacznę może od tego, że podczas lektury nudziłam się niemiłosiernie i to, że dobrnęłam do końca, uważam za swój ogromny sukces. „Anioły i demony” to pozycja dość mocno przewidywalna, spokojnie można by ją było skrócić o połowę, dzięki czemu fabuła nie wlokłaby się aż tak bardzo, a czytelnik mógłby liczyć na efekt zaskoczenia.

Dan Brown znany jest z tego, że w swoich książkach zagina rzeczywistość do granic możliwości. Autor stał się obiektem ostrej krytyki ze strony naukowców pracujących w CERN – wyprodukowanie takiej ilości antymaterii, o jakiej pisze Brown, jest w tym momencie fizycznie niemożliwe, a przede wszystkim skrajnie nieekonomiczne, ze względu na duże nakłady energii, których wymaga produkcja. Z kolei scena z okiem wyjętym z oczodołu w celu użycia go do otwarcia drzwi laboratorium, otwieranego za pomocą skanu siatkówki, przyprawiła pewnie o zawał serca niejednego okulistę.

By policzyć ilość zbiegów okoliczności, które miały miejsce w tej książce, nie starczyłoby mi pewnie palców u rąk. Jedyna radość, którą miałam z lektury, była związana z fotografiami dzieł sztuki, które są ważne dla przebiegu akcji – ich odszukiwanie w Internecie sprawiło mi autentyczną radość.

Można odnieść wrażenie, że Dan Brown „chciał za bardzo”, w związku z czym umieścił w tej powieści wszystko, co przyszło mu do głowy. Cóż, więcej nie zawsze znaczy lepiej, o czym świadczą chociażby końcowe sceny. Używanie pokrowca jako spadochronu nie jest czymś, co mogłoby się udać w warunkach naturalnych.

Hitem jest jednak samo zakończenie, które chyba miało szokować. Piszę „chyba”, bo mnie jedynie zażenowało. Niby zaskakujące, ale jednak trąci tanim harlequinem. Po lekturze trzech już książek Browna trudno jest mi oprzeć się wrażeniu, że wszystkie są pisane w dokładnie tym samym schemacie, po najmniejszej linii oporu. Szkoda, bo bardzo lubię tego typu przygodowe powieści.