Książki, Literatura młodzieżowa, Literatura obyczajowa

Promyczek i przyjaciele, czyli o nadmiarze cukru w cukrze

promyczek

Znacie to uczucie, gdy wydaje Wam się, że jakaś osoba lub rzecz wyskoczy Wam z lodówki, gdy w nocy pójdziecie coś przekąsić? Miałam tak z Remigiuszem Mrozem – o czym można przeczytać TUTAJ. To odczucie jest ze mną praktycznie codziennie, gdy przeglądam książkowe profile na Instagramie. Większość zdjęć to dzieła wspomnianego w poprzednim zdaniu polskiego autora albo morze powieści młodzieżowych, które czytają teraz wszyscy. W końcu i ja czasem skuszę się na jedną z tych pozycji, by potem dojść do wniosku, że trzeba było się jednak kierować własnym bardzo małym rozumkiem.

Tym razem zdecydowałam się na lekturę „Promyczka”. Jak już wspomniałam, jest to powieść młodzieżowa. Jej główną bohaterką jest Kate, która przeżyła wiele ciężkich chwil, ale mimo to jest radosna jak skowronek. Ma najlepszego przyjaciela, który nosi imię Gus i jest wokalistą rockowej kapeli. Kate właśnie wyjechała na studia i tam też śledzimy jej losy, a nie są one byle jakie, o nie. Ociekają słodyczą, bo główna bohaterka generalnie kocha wszystkich ludzi (z wzajemnością oczywiście, nie ma chyba na świecie nikogo, kto by jej nie lubił). Dni mijają jej na studiowaniu, pracy w kwiaciarni, piciu hektolitrów kawy i telefonach do Gusa, które służą głównie temu, by mogli usłyszeć, że są cudownymi osobami i zapewnić się o wzajemnej miłości.

Przyznam szczerze, że ja fanką takiej literatury, jak „Promyczek”, nie jestem. Dla mnie literatura młodzieżowa to wszystkie cudowne książki, które czytałam dziesięć lat temu – Nienacki, Niziurski, Siesicka… Z kobiecych rzeczy mam bzika na punkcie paznokci i włosów, poza tym nie umiem się malować, o wiele wygodniej czuję się w spodniach i lubię czytać książki, które nie są typowo kobiece (choć zdarzają się wyjątki). Myślicie sobie pewnie teraz, że jestem uprzedzona – nic bardziej mylnego. Gdy czytałam „Promyczka”, zabrałam się za lekturę innej powieści młodzieżowej (o której napiszę za jakiś czas) i ta druga książka bardzo przypadła mi do gustu.

Ja chyba po prostu nie lubię banałów. Wiem, że są ludzie, którzy takowe uwielbiają, a ja niestety jestem pod tym względem bardzo wybredna. Nie sprawia mi przyjemności czytanie naiwnych i tandetnych historii o dziewczynie, która jest tak mdła, że aż chce się wymiotować, a do tego rzuca do wszystkich i w każdej możliwej sytuacji żenującymi zwrotami, które wydają jej się fajne – najbardziej irytujący był dla mnie zwrot „Młody”, który pada zawsze, gdy Kate zwraca się do jednego ze swoich przyjaciół. Stara się uszczęśliwić wszystkich dookoła, nawet gdy tego nie chcą, poza sobą oczywiście, bo taka z niej Matka Teresa.

Pierwsze miejsce w klasyfikacji najbardziej irytujących bohaterów zajmuje bezapelacyjnie Kate, ale po piętach depcze jej Gus, który jest równie przesłodzony jak ona. Myślałam, że gdy uda mu się wyjechać w trasę koncertową, będę mogła o nim zapomnieć, ale moje nadzieje były płonne. Nadal był, dla niego Kate nadal była cudowna i nadal ją kochał. Z wzajemnością. Po przyjacielsku oczywiście. Dodatkowo Gus to wybitny artysta, który od razu po wydaniu pierwszej płyty wraz ze swoim zespołem, staje się wielką gwiazdą. Nasza bohaterka jest oczywiście wielką fanką jego muzyki, którą uważa za najlepszą na świecie, więc co pięć stron musimy się na ten temat czegoś dowiedzieć.

Nie macie nawet pojęcia, drodzy Czytelnicy, jak bardzo bolały mnie opisy muzyki. Pisałam już o tym niecałe dwa miesiące temu, gdy zakładałam bloga – chętnie poświęciłabym go muzyce, gdyby nie fakt, że nie da się jej oddać słowami. Pokażcie mi kogoś, kto to potrafi, a go ozłocę. Ja nie umiałabym pisać o czymś tak intymnym, bo nie ma na tym świecie słów, którymi mogłabym oddać to, w jaki sposób działa na mnie muzyka. Nigdy nie próbowałam i nigdy nie spróbuję. Kim Holden podjęła się tego zadania i moim zdaniem wyszło żenująco. Dzięki niej wyobrażałam sobie Gusa i jego kolegów jako typowy rockowy zespół, który niczym się nie wyróżnia. Brawo, autorko, na pewno taki był zamysł.

Domyślam się, jaki Kim Holden miała pomysł. Czytelnik miał pokochać Kate, tak jak wszyscy, a potem płakać przez pół dnia, gdy spotka ją coś złego. Szkoda, że musiałam się przy tym nacierpieć. Fabuła była tak nudna, że w pewnym momencie czytałam co trzecie zdanie, bo chciałam jak najszybciej skończyć. O bohaterach nie jestem w stanie powiedzieć nic – byłabym może w stanie wymienić po jednej cesze charakteru każdego z nich, nic więcej. Żenowały mnie opisy scen erotycznych – mało osób umie je dobrze napisać, a Kim Holden z pewnością do takich osób nie należy.

Zemdlił mnie ten „Promyczek”, a łzy nie uroniłam żadnej – cóż, widocznie jestem istotą bez serca. 🙂