Rozważania

Mam bzika na punkcie posiadania książek

mam bzika

Zacznijmy od tego, że dzieciństwo miałam przednie. Wychowałam się w domu, w którym książki były traktowane jak najcenniejszy skarb. Już jako mały szkrab posiadałam solidną biblioteczkę książeczek dla dzieci. Czasem bawiłam się lalkami czy oglądałam bajki na VHS, ale największą rozrywką było dla mnie, gdy babcia, siedząc w fotelu, czytała mi kolejną książkę. Zanim poszłam do szkoły, bardzo chciałam nauczyć się czytać sama, a że byłam zacięta i ambitna, to poszło mi całkiem sprawnie.

Być może gdybym miała rodzeństwo, więcej czasu poświęcałabym na zabawę. Nie wiem, czy kiedykolwiek żałowałam, że nie mam brata lub siostry – wszak bycie jedynakiem to nie tylko wady, ale też zalety. Byłam oczkiem w głowie taty, który był w stanie zbudować dla mnie wszystko – piaskownicę, kosz do gry w piłkę czy domek do zabawy na świeżym powietrzu. Mama z kolei zawsze uważała, że na książki nie należy żałować pieniędzy, więc kiedy tylko mogła, kupowała mi książki.

Myślę, że zostało mi to po niej. Z dzieciństwa pamiętam mamę niosącą z pracy paczki z książkami, które zamawiała w katalogu Świata Książki i Klubu dla Ciebie. Wiedziałam wtedy, że z ekscytacją będę czekała, aż mama otworzy paczkę, bo na pewno znajdzie się w niej jakaś książka dla mnie. Przeglądałam też wówczas książki, które mama kupiła dla siebie, bo zwykła mi powtarzać, że kiedyś będą moje. Ja też lubię myśleć o tym, że moje dzieci będą czytać książki, które w dzieciństwie czytała moja mama, a później ja.

Wydaje mi się, że mam lekką obsesję na punkcie książek stojących na półkach. Gdy miałam szesnaście lat, zamieszkałam w internacie mojego liceum. Od tamtej pory, gdzie nie przyszło mi żyć, zawsze towarzyszyły mi półki zapełnione książkami. Bez nich w pokoju byłoby mi jakoś pusto. Dzięki nim zaś udaje mi się sprawić, że miejsce, w którym mieszkam, choć trochę przypomina dom. Uwielbiam to wrażenie perfekcyjnie zbudowanego chaosu, gdy książki nie mieszczą się już na półce i trzeba je wciskać w wolne miejsca gdzieś pomiędzy stojącym równo rzędem innych tytułów a znajdującą się wyżej kolejną półką.

Gdy chodziłam do szkoły podstawowej i gimnazjum, często korzystałam ze szkolnej biblioteki – nauki nie miałam wówczas zbyt dużo, więc też czasu na czytanie więcej i dzięki temu biłam bibliotekarskie rekordy. Główną zaletą tej biblioteki była możliwość przechadzania się między półkami i wybierania książek samodzielnie. W liceum, niestety, musiałam powiedzieć pani bibliotekarce od razu, co chcę wypożyczyć, a ja zazwyczaj (jestem w końcu kobietą) nie wiedziałam wtedy jeszcze, czego tak właściwie chcę.

Na studiach było lepiej – wszak Biblioteka Uniwersytetu Warszawskiego ma bogatą ofertę alejek, między którymi można spacerować. Oprócz literatury, którą musiałam przeczytać, przygotowując się do egzaminów na studia, zdarzało mi się wypożyczać też książki Jakuba Żulczyka czy Jane Austen. Jeśli chodzi o mieszkanie w Warszawie, zdecydowanie bardziej ekscytowała mnie myśl o dostępnych na każdym kroku księgarniach. Każda moja wizyta w centrum handlowym kończyła się zajściem do jednej z nich i zakupem co najmniej jednej książki.

I tak mi zostało do dziś. Mieszkam w Warszawie już ponad pięć lat i nigdy nie byłam w żadnej miejskiej bibliotece. Regularnie za to buszuję po księgarniach i półkach z książkami w marketach, znosząc do domu kolejne tytuły. A z każdą kolejną książką, którą stawiam na półce, czuję się jakbym była bardziej w domu.

A Wy, częściej kupujecie książki czy je wypożyczacie? Który ze sposobów powiększania stosu książek do przeczytania lubicie bardziej? Koniecznie dajcie znać. 🙂