Biografia, Książki

Elegia o amerykańskim śnie

elegia dla bidoków

Kultura amerykańska jakoś nigdy nie była mi zbyt bliska. Przyznaję się również bez bicia, że nie wiem o niej zbyt wiele. Być może biorąc to pod uwagę, nie powinnam była w ogóle sięgać po „Elegię dla bidoków”. Na szczęście J. D. Vance rozwiał wszystkie moje obawy.

„Elegia dla bidoków” dość długo utrzymywała się na amerykańskich listach bestsellerów. Nazywana jest najważniejszą książką o Ameryce ostatnich lat. Niektórzy zarzucają autorowi, że jej napisanie miało stać się dla niego przepustką do wielkiej polityki. Myślę, że z punktu widzenia polskich czytelników jest to zupełnie nieistotny aspekt. Warto się raczej skupić na tym, co książka Vance’a wnosi do naszej świadomości.

Autor sam siebie zalicza do grupy tytułowych „bidoków”, czyli mieszkańców biednych rejonów Ameryki, mieszkających w tzw. „pasie rdzy”. To biali Amerykanie bez wykształcenia, klasa robotnicza bez perspektyw, z pokolenia na pokolenie przekazująca sobie patologiczne wzorce. „Elegia dla bidoków” opisuje jego dzieciństwo i dorastanie w Middletown, w którym wraz z upadkiem przemysłu nadszedł kres amerykańskiego snu.

Dzieciństwo autora naznaczone jest przede wszystkim przez jego dziadków, na których mówi: Mamaw i Papaw. Jak sam mówi, to oni go wychowali. Jego matka zajęta była bowiem zmienianiem partnerów i braniem narkotyków. Choć drogi życiowe autora doprowadziły go na Wydział Prawa Yale, w przypadku większości bidoków nie był do cel, który dało się osiągnąć.

Autor poświęca sporą część książki analizom społeczno-ekonomicznym, które mają ewidentny wydźwięk polityczny. Nie chcę się w tym tekście wypowiadać na temat poglądów autora – z racji mojej niewielkiej wiedzy jestem jedną z ostatnich osób, które powinny to uczynić. Skupię się zatem na opowiedzianej przez niego historii.

Dla nas, Polaków, Ameryka wydaje się wyśnionym rajem ludzi sukcesu. „Elegia dla bidoków” pozostawia zaś czytelnika ze świadomością, że dla wielu mieszkańców USA amerykański sen to jedynie mrzonki. Są bowiem nieliczne jednostki, którym udaje się wyrwać z marazmu, większość jednak tkwi w nim nadal, powielając błędy swoich rodziców i pozwalając powielać je swoim dzieciom. Przyczyn tego stanu rzeczy Vance upatruje w wyuczonej bezradności. Termin ten został wprowadzony do psychologii przez Martina Seligmana i oznacza, że jednostka jest przekonana o braku istnienia związku przyczynowo skutkowego między własnym działaniem i jego skutkami. Innymi słowy – nie ma sensu dążyć do zmiany sytuacji, bo i tak nic z tego nie będzie, przecież nawet choćbym chciał, nie mam na to wpływu.

„Elegia dla bidoków” do gorzkie rozliczenie autora z otoczeniem, w którym dorastał. Pisze o skomplikowanych relacjach międzyludzkich, o tym, jak trudno jest jednocześnie kochać i nienawidzić własną matkę, jak trudno jest myśleć inaczej, niż wszyscy dookoła i o tym, jak wielki wpływ ma na nas środowisko, w którym się wychowaliśmy. Mówi się, że człowiek może wyjść ze wsi, ale wieś z człowieka nigdy. Tutaj można by użyć innego zwrotu – człowiek może uciec od bidoków, ale jego wewnętrzny bidok nigdy nie ucieknie. Wydawać by się mogło, że Vance odniósł ogromny sukces, skończył prawo, ma wspaniałą żonę, życie mu się układa. A jednak gdzieś w środku ciągle odkrywa w sobie „bidokowe” reakcje – bo tylko takich zdołał sie nauczyć w swoim bądź co bądź straumatyzowanym zachowaniami matki dzieciństwie.

Najsmutniejsze jest chyba to, jak wiele z Polski można odnaleźć w tej książce, jak wiele sytuacji można odnieść do naszego społeczeństwa. W jakiejś mierze „Elegia dla bidoków” jest dzięki temu opowieścią uniwersalną, w której każdy będzie w stanie odnaleźć odrobinę swojego narodowego piekła, choć jest to przerażająca perspektywa.

Vance napisał niezwykle ciekawą książkę, używając przy tym dość potocznego języka, dzięki czemu jest ona niezwykle łatwa w odbiorze. A przy tym opowiada o tym, co jest wspólne dla wszystkich ludzi – pogoni za szczęściem i strachu przed wyruszeniem w tę pogoń.

 

Za egzemplarz książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Marginesy.