Macie czasem ochotę trochę się przestraszyć? Ja tak, ale tylko odrobinę. Pod tym względem zdecydowanie wolę książki – straszne seriale oglądam jedynie, gdy swoim ramieniem ochrania mnie chłopak, a filmów nie oglądam w ogóle. Twórczości Deana Koontza nie miałam okazji poznać wcześniej, ale napis na dole okładki, obiecujący, że: „To nie jest historia o duchach. To coś znacznie bardziej przerażającego…”, sprawił, że bez wahania kupiłam „Dom śmierci”. Cóż, z perspektywy czasu wydaje mi się, że nie jest to odpowiedni tytuł do rozpoczęcia przygody z tym autorem.
„Dom śmierci” opowiada historię luksusowego apartamentowca, wybudowanego w XIX w. przy ulicy Cieni 77 jako prywatna rezydencja Andrew Pendletona. Pewnej nocy rodzina właściciela budynku zniknęła, a on sam postradał zmysły i popełnił samobójstwo. Od tamtego czasu w regularnych odstępach czasu w budynku dzieją się dziwne rzeczy – ludzie giną bez śladu lub zostają brutalnie zamordowani. Historia opisana w powieści ma miejsce w 2011 roku. W apartamentowcu powstały mieszkania, które wynajmują lokatorzy. Jeden z nich – emerytowany prawnik, odkrywa, że zgodnie z dotychczasową regularnością wkrótce stanie się coś złego.
Spodziewałam się po tej książce czegoś zupełnie innego. Zaskoczyła mnie swoim postapokaliptycznym klimatem i wiem już, że nie powinnam się bać takich lektur, bo sam pomysł bardzo mi się spodobał. Z wykonaniem niestety było gorzej. „Dom śmierci” miał być straszny, a dla mnie był jedynie obrzydliwy. Opisy potworów i tego, w jaki sposób powstawały przyprawiały mnie o mdłości, a miały być bardziej przerażające od duchów. Jestem przekonana, że nawet monstra, które wzbudzają wstręt, można przedstawić tak, by czytelnik był przerażony. W tym wypadku niestety zabrakło mi właśnie tego dreszczyku, którego się spodziewałam. 🙁
Być może byłoby zupełnie inaczej, gdyby historia nie ciągnęła się jak flaki z olejem. Prawda jest bowiem taka, że większość tej książki była po prostu nudna. Czas zajęło mi głównie czekanie na cud, czyli na moment, w którym akcja nabierze rozpędu. Całość była niezwykle chaotyczna – zamiarem autora było pewnie stopniowanie napięcia, lecz czytelnik dostaje od niego jedynie zbyt dużą ilość wątków i opisów. Do tej pory dziwię się, że autor był w stanie połączyć to wszystko w jedną całość. Co za dużo, to niezdrowo, a niestrawność nie jest niczym przyjemnym.
Reklamowanie tej powieści jako horroru to wprowadzanie czytelników w błąd. Jest to raczej thriller postapokaliptyczny z elementami science fiction. Po takich książkach spodziewałabym się jednak, że będą dość dobrze dopracowane. „Dom śmierci” serwuje nam zaś mnóstwo zbędnych w moim odczuciu wątków, biorąc pod uwagę fakt, że część z nich nie została nawet w żaden sposób wyjaśniona, przez co odczułam niedosyt, bo akurat te wątki zainteresowały mnie najbardziej.
Gdybym miała podsumować swój czas spędzony z „Domem śmierci”, uznałabym go za stracony. Książka nie zachęciła mnie do zapoznania się z twórczością Koontza. Być może kiedyś sięgnę po inną jego powieść, ale póki co nie chcę marnotrawić czasu, który mogę poświęcić na inne, ciekawsze lektury.