Książki, Literatura obyczajowa

Z psiego punktu widzenia

był sobie pies

Pamiętam doskonale dzień, gdy sąsiad pokazał mi i babci pieska, którego mama oszczeniła się u naszego sąsiada, a potem wpadła pod samochód. Tego samego dnia przy obiedzie mama przekonywała tatę, żebyśmy przygarnęli tego szczeniaczka. Przez tydzień myśleliśmy, że to chłopczyk, dopóki ktoś ze znajomych nie wyprowadził nas z błędu. Kajtek został więc Miką. Spędziła ze mną całe dzieciństwo, pocieszała mnie, gdy byłam chora, tęskniła za każdym razem, gdy wyjeżdżałam na kolonie i wykonywała dziki taniec radości, gdy wracałam. Była najlepszym psem na świecie i nadal zdarza mi się za nią tęsknić. W naszym domu pojawiły się potem inne pieski, bo nie potrafiliśmy wyobrazić sobie ogrodu bez zwierząt. Ten sam sentyment kierował mną, gdy kupowałam powieść pt. „Był sobie pies”.

Książka napisana jest z perspektywy psa, który choć rozumie, co mówią ludzie, nie do końca rozumie, jak działa ludzki świat, naiwnie myśli, że wszystkie ciasteczka są dla pieska i nie uważa, by życie kota miało jakikolwiek cel i sens. Poznajemy naszego bohatera jako małego szczeniaczka, który ma na imię Toby. Przez większość powieści nosi jednak zupełnie inne imię – Bailey. Dlaczego? Okazuje się, że czworonóg nie może odejść z tego świata, dopóki nie spełni się sens jego życia, odradza się więc w kolejnych wcieleniach. Za każdym razem  zachowuje wspomnienia ze swojego poprzedniego życia.

Szczególnie trudne wydaje mi się wprowadzenie do powieści narratora pierwszoosobowego, który jest zwierzęciem. Taki zabieg jest wszak o wiele bardziej wymagający. Na tym właśnie polega urok książki – trudno od początku nie polubić rezolutnego, nieco naiwnego i na swój sposób interpretującego różne zdarzenia psa. Ja pokochałam go już po przeczytaniu kilku stron. Zrozumie to na pewno każdy, kto kiedykolwiek miał psa – zachowanie Baileya często przypominało mi zachowanie moich pupili.

Obawiałam się trochę, że będzie to powieść banalna – tak, jak większość tego typu familijnych filmów, na które zdarza nam się natrafić, gdy po obiedzie leniwie przerzucamy kanały w telewizji. Nie rozczarowałam się jednak. „Był sobie pies” jest naprawdę mądrą książką, która pokazuje nam, jak bardzo los zwierzęcia, które zostało udomowione, zależny jest od człowieka. Bailey spotykał na swojej drodze również złych ludzi, którzy zostawiali go samego w nagrzanym samochodzie czy chcieli zrobić mu krzywdę tylko dlatego, że byli na wskroś przesiąknięci złem. Morał płynie z tego prosty – dobrzy ludzie kochają zwierzęta, a one wówczas odwzajemniają im się z podwójną siłą.

Zazwyczaj czytałam tę powieść, gdy wokół mnie było mnóstwo ludzi, co nie przeszkadzało mi w śmianiu się pod nosem, a „Był sobie pies” dostarcza takich chwil mnóstwo. Rzadko kiedy jednak książka jest w stanie doprowadzić mnie do łez. Płakałam, gdy Harry Potter oglądał w myślodsiewni wspomnienia Snape’a i to chyba jedyny moment, który jestem w stanie sobie przypomnieć. Wszystko zmieniło się, gdy sięgnęłam po powieść Camerona. Choć wesołych momentów jest zdecydowanie więcej, zdarzają się także wzruszające chwile, w których łzy ciurkiem płynęły mi po policzkach.

Każdy, kto nie jest do końca przekonany do posiadania w domu psa, po przeczytaniu tej książki na pewno zmieni zdanie. Jest pełna ogromnego ciepła, jakie może dać wzajemna miłość zwierzęcia i człowieka. Pies to przecież najlepszy przyjaciel człowieka, który kocha bezwarunkowo i do końca, jest w stanie wyczuć nasz nastrój, złe samopoczucie, a nawet uratować nam życie. Po lekturze tej książki każdy z Was, Drodzy Czytelnicy, stwierdzi z pewnością, że życie bez psa jest po prostu puste. Powieść jest idealna dla osób w każdym wieku. Pozwala dostrzec, że w pełnym zła świecie istnieje coś, co jest jest dobre, szczere i bezgraniczne – psia miłość.

Suczka, która spędziła ze mną dzieciństwo, umarła w Wielkanoc, gdy byłam w pierwszej klasie liceum. Mimo tego, że mieszkałam wówczas w internacie, a w domu spędzałam tylko weekendy, bardzo przeżyłam jej stratę. Podobnie było z moimi rodzicami – nasz dom wydawał im się tak pusty bez Miki, że spędzili dwa tygodnie na poszukiwaniu małego, płochliwego pieska, którego moja mama widywała czasem, wracając z pracy. W końcu im się udało, piesek okazał się być dziewczynką, więc otrzymał wdzięczne imię Mika i zamieszkał z nami, choć początkowo nie zbliżał się do nas na bliżej niż pięć metrów. Systematycznie staraliśmy się doprowadzić ją do pełni zdrowia, bo była bardzo wychudzona.

był sobie pies

Po pewnym czasie przyzwyczaiła się do nas, jednak za każdym razem, gdy chcieliśmy wyjść z nią na spacer, miała atak histerii – tak silny był w niej strach, że wyrzucimy ją tak samo, jak jej poprzedni właściciele. Bała się własnego cienia, odkurzacza, szczotki, mopa i otwieranych drzwi od szafy. Kilka lat później zaufała nam na tyle, że wszystkie jej lęki minęły, a ona sama okazała się grzecznym i ułożonym pieskiem, który lubi spać na kanapie.

Sęk w tym, że gdy do nas trafiła, była w ciąży. Pamiętam, że dowiedziałam się o tym w dniu porodu, gdy przyjechałam w piątek ze szkoły. Byłam zła, że nikt nie powiedział mi o tym wcześniej (nigdy nie mieliśmy w domu dopiero co urodzonych szczeniaczków). Kiedy otworzyliśmy drzwi, na świecie była już jedna mała, czarna kulka, a po kilku godzinach pojawiła się kolejna, tym razem z rudym umaszczeniem. Do tej pory nie wiem, jak Mice udało się donosić tę ciążę, bo gdy do nas trafiła, była w opłakanym stanie. Urodziła jednak, zupełnie sama, bardzo dobrze sobie z tym poradziła, choć nigdy nie umiała wziąć żadnego z maluchów w zęby – gdy brałam jednego z nich na ręce, przychodziła do mnie i prosiła, bym odniosła go z powrotem.

Stało się – chcieliśmy mieć jednego pieska, a w domu były trzy. Rodzicom sprawa wydawała się prosta – Mika u nas zostaje, bo nie można jej narażać na kolejne rozstanie. Mamie szczególnie zależało na tym, by zatrzymać również rudego pieska, który otrzymał imię Pirat, bo przypominał jej naszą zmarłą niedawno suczkę. Mała, czarna kulka miała zaś znaleźć nowego właściciela, choć bardzo nad tym ubolewałam, bo z nieznanych sobie przyczyn to właśnie tego pieska lubiłam najbardziej. Na szczęście urodził się z mądrym i lekko smutnym spojrzeniem, w którym pewnego razu zakochała się moja mama i tak piesek otrzymał imię Misiek i również został z nami.

Pirat od początku był małą pierdołą. Był o wiele mniejszy od Miśka i wszystkich rzeczy uczył się o wiele wolniej. Dokumentowałam wtedy ich poczynania aparatem, ale Pirat bardzo się go bał, więc zazwyczaj uciekał do swojej budki. Gdy pewnego razu włożyłam do niej aparat i na chybił trafił zrobiłam zdjęcie, udało mi się uchwycić całą jego szczenięcą słodycz.

Niech Was jednak nie zwiedzie ta niewinna minka. To najbardziej sprytne stworzenie jakie znam. Kocha każdego, kto trzyma w ręku jedzenie, a gdy nie ma już nic, co mógłby zjeść, zapomina o miłości. Chyba, że chodzi o mojego tatę – jego akurat kocha bezgranicznie i gdy tata czasem wyjeżdża, nie ma na świecie smutniejszego psa niż Pirat. Lubi się przytulać, ale tylko przez krótką chwilę, w czym przypomina mi kota. Przejawia całkiem sporo kocich zachowań. Uwielbia spać zwinięty w kłębek na kolanach lub na fotelu.

Uwielbia też być noszony na rękach jak bobas i w ogóle mu to nie przeszkadza, a wręcz wprawia go w zachwyt, bo może tym denerwować swojego brata, który jest niestety zbyt ciężki, bym mogła wziąć go na ręce.

Jeśli chodzi o Miśka, to jak już wspominałam, od samego początku czułam, że to będzie mój pies. Gdy się bał, zawsze wskakiwał na kolana do mnie, sypiał ze mną w pokoju, a teraz często ucina tam sobie drzemki w ciągu dnia. Ma skłonność do dyskopatii – kilka lat temu miał epizod, podczas którego nie był w stanie się poruszać, wył z bólu i patrzył na nas swoim smutnym, zamyślonym wzrokiem. Myśleliśmy, że nie przeżyje, ale nie poddawał się. Niestety, możliwości leczenia weterynaryjnego w małej miejscowości są dosyć ograniczone, dlatego jedyne, co lekarz mógł nam zaproponować, to terapia Ketonalem, która o dziwo poskutkowała. Spędzałam wówczas wakacje w domu i Misiek nie odstępował mnie na krok. Po zażyciu leku ból ustępował, więc mógł powoli się poruszać i odprowadzał mnie za każdym razem, gdy wychodziłam do łazienki czy do kuchni, jakby bał się, że zaraz go zostawię.

Uwielbia spędzać ze mną czas i po prostu przy mnie być. Czytamy razem dużo książek.

Ze wszystkich naszych psów to Misiek najbardziej lubi się przytulać. Często potrzebny jest mu drobny kontakt z człowiekiem, gdy idzie spać – lubi wówczas oprzeć swoją głowę na mojej nodze. Gdy tylko jestem w domu, przytulamy się dużo i często.

Pisząc ten tekst i przeglądając zdjęcia, bardzo zatęskniłam za moimi pupilami. Na szczęście teraz, za każdym razem, gdy będzie mi bez nich smutno, będę mogła sięgnąć po „Był sobie pies” i jeszcze raz przeżyć kilka przygód wraz z Baileyem. Czytaliście już tę powieść? Jak Wasze wrażenia? Koniecznie dajcie znać w komentarzach i napiszcie też parę słów o swoich zwierzakach. 🙂